Najnowsze wpisy


lis 18 2022 Lata później dwa
Komentarze (0)

Nie było mnie, a przecież byłem. Gdy zniknę zupełnie, niewiele się zmieni, bo nawet niewiadome się nie spiętrzą, a jedynie utkną w niedopowiedzeniu. Czy możliwa jest wiedza na czyjś temat, czy jedynie przypuszczenia i interpretacje? Nie odpowiem, bo nie wiem, jak zwykle zresztą. Pewne jest jednak, że milczenie mogło być końcem. I trochę nim było. Minął czas. Pejzaż stracił kilku bohaterów, którzy w nim tkwili od zawsze. Nie na zawsze jednak, co przecież jest zupełnie pewne, ale jednocześnie absurdalne. A przede wszystkim trudno pojmowalne i to nawet wtedy, gdy jawi się jako fakt lub ich zbiór. Fakty są niezaprzeczalne podobno, choć i tak większość z nas w nie nie wierzy lub robi wiele, jeśli nie wszystko, by im zaprzeczyć lub przynajmniej na jakiś czas o nich zapomnieć. To, czego nie widzę, nie istnieje. To, czego nie chcę widzieć, istnieje tylko trochę i czasami. Prawda i nieprawda jednocześnie. Choć bardziej nieprawda. 

 

13 grudnia 2020, 27 marca 2022, 19 czerwca 2022. Niby tylko daty, nic więcej. Dla mnie znaczą coś jeszcze. Zniknięcia.

 

Tercet najbliższych nie kończy pochodu w nicość. Nie mogę jednak napisać, że go rozpoczął, bo wszystko to trwa nieprzerwanie od chwili, gdy przejawiła się we mnie świadomość. Szumne to sformułowanie, ale niech będzie. Tym bardziej że dopóki będzie ona, ten orszak będzie się stawać coraz liczniejszy, aż zamieni się w masowy pochód, którym teraźniejszość uda się w przeszłość. I dopiero zniknięcie świadomości zwieńczy ten proces. Dopiero wtedy naprawdę znikną setki imion, jakby ktoś je starł z tablicy. Będzie wśród nich i moje.

tattwamasi   
wrz 06 2020 Stratatata
Komentarze (7)

Nie uważam, abym był szczególnie dotknięty przez los, koincydencje, probabilistykę lub determinizm. Nie winię nikogo i niczego za przebieg wydarzeń, nie szukam sprawców, winnych, odpowiedzialnych i nie zamierzam wyciągać konsekwencji. Te ostatnie pojawiły się zresztą same, choć tego niedzielnego styczniowego poranka 1988 roku nikt jeszcze nie mógł o nich wiedzieć. Ja w każdym razie nie znałem ich z całą pewnością. Nie jest też wcale powiedziane, że znam je dzisiaj, czyli ponad trzydzieści lat później. Było to jednak wydarzenie na tyle znaczące, że w chwilach wszelkiego rodzaju słabości szukałem w nim usprawiedliwienia, a w momentach samotności lub bezradności tęskniłem za niemożliwą potencjalnością istnienia lub znalezienia ramion, w których mógłbym się skryć i przeczekać najgorsze. Od tego dnia przez większość życia poszukiwałem przytulenia, które mówi: wszystko będzie dobrze.

 

Zdarzają się momenty, czasami trwające w nieskończoność, w których wiesz, a raczej wszystko wokół wie i szepcze do ciebie: Nic i nigdy nie będzie dobrze. Już nic nigdy więcej.

 

A zaczyna się to, na przykład, tak.

 

W dawnych czasach woda w łazience była ogrzewana przez przepływowy piecyk gazowy. Jednym z modeli był PG-3, obły, bodajże z lat 50. lub 60., z dwiema wajchami - do regulacji przepływu gazu i ciśnienia wody. Te sprzęty dość często wybuchały, paląc komuś stojącemu naprzeciw rzęsy, brwi i włosy lub uderzając pokrywą piecyka, jeśli wybuch spowodowany dłuższym czasem bez zapłonu był mocniejszy. Nie znam nikogo, kto nie bałby się korzystać z tych urządzeń i nie zasypiał z myślą, że którejś nocy dojdzie wreszcie do eksplozji, która doprowadzi do śmierci wszystkich domowników, przy okazji obracając w perzynę pół budynku.
Wspomnianej styczniowej niedzieli usłyszałem dziwny dźwięk w łazience, od której dzieliła mnie ściana o grubości półtorej cegły. Dźwięk miarowy, rytmiczny, będący czymś podobnym do warczenia, terkotu czy rzężenia. Bałem się wstać i sprawdzić, co się dzieje, bo rosło we mnie przekonanie, że za moment dojdzie do eksplozji. Przemogłem się jednak, otworzyłem drzwi swojego pokoju i skierowałem się lekko w lewo, do łazienki.

 

Życie bywa zaskakujące. Tak bardzo boisz się czegoś, co nie następuje - i być może nie nastąpi nigdy - że zupełnie zapominasz o innych możliwościach, które są nie mniej przerażające, a które nadchodzą bez zapowiedzi, całkowicie zmieniając rzeczywistość. Tak było również w niedzielę 31 stycznia 1988 roku, w okolicach godziny siódmej rano.

Wszystko, co może znaczyć, wymyka się kategoriom opisowym, gdy brakuje talentu – to przede wszystkim. Wymyka się im również z innego powodu, mianowicie takiego, że ludzkie doświadczenie jest nieprzekazywalne. Przy odrobinie szczęścia, szczerości, wysiłku albo odpowiedniej strategii dramaturgicznej, a częściej dzięki wszystkim wymienionym po trosze, można wywołać u odbiorcy wrażenie przeżycia. Nie jest to jednak doświadczenie, a jedynie jego echo, odbicie, które majaczy dzięki słowom narratora. Można wywołać emocję, niekiedy bardzo konkretną, ale nie będzie to doświadczenie, chyba że emocja zostanie stworzona na skutek muśnięcia innego przeżycia indywidualnego, niesionego przez kogoś, kto odbiera przekaz. To może wzbudzić empatię, odesłać do świata wspomnień, wywołać wzruszenie, dzięki czemu doświadczenie staje się bliższe, ale nigdy nie można się z nim w pełni utożsamić. Chyba że bardzo się tego chce, zakładając, że dzięki temu można będzie nieco zniwelować skutki zamknięcia w samotnym przeżywaniu własnych bolesnych doznań. Po co o tym piszę? Bo to będzie relacja, a więc strumień faktów, które stały się doświadczeniem granicznym. Na wielu płaszczyznach. I to doświadczenie, wynikające z pewnego faktu, dało początek przeżyciom, które wybrzmiewają do dzisiaj. Nie wybrzmią też nigdy do końca, a jedynie się urwą.

 

I skierowałem się lekko w lewo, do łazienki.

Ojciec leżał w progu, drzwi były otwarte. Ściągnięte sportowe spodenki pętały stopy, które poruszały się spazmatycznie, wchodząc w przestrzeń między muszlą klozetową a ścianą. Miał na sobie koszulkę AZS AWF Warszawa, żółtawą, wyblakłą, niewyględną, ale wykorzystywaną dość często jako piżama. Tułów zgięty pod kątem trzydziestu stopni, ręce wzdłuż ciała, wykonujące niezdarne ruchy podobne do tych, które rzucały nogami. Uda i pośladki umazane jasnobrązowym kałem. Głowa leżała lewym policzkiem na linoleum, a z ust wydobywał się dźwięk, który jeszcze przed chwilą interpretowałem jako chrobot, warkot czy rzężenie szykującego się do wybuchu piecyka gazowego. Dziwny był to odgłos. Jakby jakaś stara maszyneria uległa awarii i próbowała wypluć z siebie zatykającą ją mieszaninę smaru, sadzy i kawałków żeliwa. Z drugiej strony powtarzalność i rytmiczność tego dźwięku, prawdopodobnie wymuszanego przez pracę płuc, przypominały wołanie o pomoc, pozbawione jednak konkretnego przekazu. Było to zatem dźwiękowe połączenie awarii i sygnału SOS, w przedziwnie równych proporcjach. Są takie chwile, w których działanie jest blokowane nierealnością sytuacji. To był taki moment.

 

Co zrobi człowiek, widzący planetoidę wielkości Księżyca, wchodzącą w atmosferę i zasłaniającą Słońce, na sekundę przed kolizją z Ziemią? Schowa się pod kołdrę? Zacznie mówić Ojcze nasz? Rozdziawi usta, powie: „O kurwa!”? Wszystkie te reakcje mają takie samo znaczenie i podobny sens, nie wspominając o skuteczności, gdy mowa o wydarzeniu granicznym, jakim jest podany wyżej przykład. Ja jednak próbowałem działać, bo w mój dom nie trafiła planetoida, tylko zaprogramowana śmierć. A choć umieranie jest procesem naturalnym i nieuniknionym, to niektóre jego atrybuty całkowicie obezwładniają, tak bardzo są nonsensowne, dramatyczne, tragikomiczne i niepodobne do wszystkiego, co jest doświadczeniem życia. Paradoks: chociaż śmierć zawsze kończy życie, nie ma z życiem nic wspólnego.

 

Czternastolatek nie wie zbyt wiele o życiu i posiada równie małą wiedzę o jego końcu. Ojciec leżał i rzęził, matka spała za zamkniętymi drzwiami w kuchni. Nie należało jej budzić, bo na pewno wpadłaby w panikę, skutkiem czego trzeba by ratować również ją, a przecież należy się skoncentrować na czymś innym. Może to zresztą tylko taki trik, scena po prostu, która zostanie odegrana, ojciec wstanie albo zacznie oddychać miarowo i wszystko wróci do normy. Należy więc przystąpić do czynności, które okażą się bezsensowne, ale jako jedyne przychodzą do głowy. Siadam przy ojcu i zaczynam do niego mówić, pytam co się stało, głaszczę, próbuję podciągnąć trochę w swoją stronę, może nawet nieco podnieść. I wtedy dzieje się coś niezwykłego, ale nie w sensie bajkowym. W zupełnie innym sensie. Ciało, będące jeszcze moim ojcem, odzyskuje na chwilę jakąś część świadomości.

 

Gdybym znał konsekwencje mojej obecności przy umierającym ojcu, gdybym wiedział, do czego może doprowadzić pragnienie niedocenianej wcześniej normalności, a w związku z tym zabiegi, które mają na celu uzyskanie komunikatu, odpowiedzi, sygnału, aby spróbować skutecznie pomóc; gdybym posiadał wiedzę, czym jest zderzenie życia z wchodzeniem w proces jego wygaszania – zaniechałbym wszelkich czynności, a jedynie przytulił opuszczane przez życie istnienie, asystując kochanej osobie w metamorfozie w ciało. Nie wiedziałem jednak. Nie wiedziałem...

 

To był moment porażający. Oczy. Niebieskie kiedyś tęczówki wpadły w jamy zapadniętych menisków czarnoszarych źrenic, białka straciły sensowność swojej nazwy, zmieniając się w pulsujące czerwone planety. Kule oczu - krwawiące bólem galarety, w które zapadały się tkwiące na nich części składowe, jakby ogromne ciśnienie wciągało wszystko w potężny i nagle powstający lej, przypominający trąbę powietrzną, która zabiera wszystko w środek siebie, ale schodzi w głąb, a nie się wypiętrza; te kiedyś-oczy - spojrzały na mnie... I wtedy zobaczyłem i ja. I wtedy poczułem. Przerażenie, ból wymykający się kategoriom opisowym, bo zwierający tylko siebie, zaskoczenie doświadczeniem ostatecznym, które coraz bardziej się takim stawało, a im bardziej nim było, tym jednocześnie intensywniej zaczynało zanikać; niedowierzanie, prośbę o ratunek lub eutanazję; nieświadomość, pnącą się po gasnącej świadomości, przede wszystkim jednak będącą konsekwencją niewyobrażalnego cierpienia, które stało się mimo wszystko absurdalnym, nieprawdopodobnym i nierealnym, ale jednak faktem. To nie były ludzkie oczy. To nie było ludzkie spojrzenie. Ale jeszcze nie była to śmierć. Mój ojciec zmieniał się na moich oczach w ciało, a instynktowne pragnienie niesienia pomocy spowodowało, że przywróciłem jeszcze istniejący element życia, splątany w agonii z wygaszaniem wszystkiego, co stanowi najmniejszy choćby atrybut obecności. Obudziłem już wpół martwe, w trakcie procesu stawania się martwym zupełnie, odsłaniając najintymniejszy skrawek tajemnicy zmiany życia w jego nieobecność.

 

Defekacja z bólu, spazm przerażenia, upokorzenie anturażu i nieprzygotowania do porzucenia tkankowej formy istnienia. Śmierć jako zwieńczenie procesu umierania, trwającego niewiele dłużej niż kwadrans, ale wypełniającego sobą cały czas, jaki pozostał.

 

Ojciec stracił przytomność. Głaskałem go po głowie i wsłuchiwałem się w kodę. Oddech przygasał, a gdy wysunął się z płuc po raz ostatni, ciało stało się nieco cięższe. Skończone życie zyskuje na wadze, być może o te słynne dwadzieścia jeden gramów. Szepnąłem „kocham cię” i pocałowałem ojca w czoło, jak sam miał w zwyczaju to robić, kiedy byłem dzieckiem.

 

Obudziłem matkę. Zaczął się społeczny akt dramatu.    

 

Tak było. Ale to tylko opis. Niepełny. Jak jednak opisać stawanie się nicości? Nie wiem. Wiem natomiast, że chciałem stanąć naprzeciw tego „zewnętrznie”, bo potencjalnie wobec innych. To wszystko.

 

 

„Nie rozumiem słowa, które staje się ciałem.

Przeraża mnie ciało, które staje się słowem.”

 

      

 

 

 

 

tattwamasi   
sie 23 2020 m, em i M
Komentarze (4)

Strata.

 

Pragnienie posiadania, które przeżyło zawód. Niedoceniana obecność, której zniknięcie czyni pejzaż życia nieznośnie pustym lub przynajmniej wybrakowanym. Coś, co było, istnieje nadal, ale stało się częścią innego świata. A nawet jeśli nie istnieje, bo zmieniło wymiar, jak potocznie zwykło się mówić, gdzieś musi się znajdować albo w czymś trzeba je umieścić, bo próżnia to pojęcie fizyczne, dla życia w dużej mierze jednak teoretyczne.


Coś nigdy nie jest czyjeś. Może się takie wydawać, ale nie należy ani do przedmiotu, który jest w posiadaniu, ani – co najmniej w tym samym stopniu – do tego, co podobno posiada. To jest czysta mistyfikacja. Zepchnięcie odpowiedzialności na inny obiekt. Gdyby traktować każdy osobny przedmiot jako posiadający zespół cech, takich jak: kolor, kształt, zapach, gęstość, ciężar, temperatura, to są to cechy immanentne. Mogą ulegać zmianie, zależnie od czynników zewnętrznych, ale należą do przedmiotu niezależnie od jego woli i zamiarów. A więc przedmiot posiada je tylko o tyle, o ile zostały mu dane. Czy można to zatem komuś przekazać lub ofiarować? Aktem woli, owszem, ale tylko nim. Można powiedzieć, że to wystarczający dowód możliwości ofiarowania. A w jakich warunkach takie ofiarowanie następuje? Dlaczego coś ma się zawierać w czymś innym, zachowując jednocześnie swoje indywidualne cechy, zawsze inne od charakteryzujących drugi przedmiot. Przedmioty współistnieją w czasie i przestrzeni, ale inny rodzaj istnienia dotyczy dwóch tkwiących obok siebie głazów narzutowych, a inny dwojga ludzi. Głazy wchodzą ze sobą w interakcję tylko i wyłącznie w wymiarze nieznanym ludzkości albo wskutek rozwiniętej empatii kolejnego obiektu, który skoncentruje na nich uwagę, próbując sobie wyobrazić ich koegzystencję. Na pewno jednak podlegają sile grawitacji i powoli poddają się procesom erozji. Ale czy to wszystko? A jeśli wszystko, czy podlega to ocenie?

 

"A jebał to pies!"

 

Gdy tracisz, cierpisz. Nawet jeśli tak naprawdę niczego nie posiadałeś, bo jest to niemożliwe. Może po prostu trzeba na tym zakończyć. Nie obwiniać nikogo za to, że przestaje do kogoś pozornie należeć, a także nie niszczyć siebie za to, że nie nastąpiło całkowite przekazanie.

 

Może jedyną trwałą prawdą o istnieniu jest jego wieloaspektowa nietrwałość. Czyli zmienność. Bo stan skupienia, choć też chwilowy, bywa o wiele trwalszy, niż czas posiadania.

 

 

 

P.S.: Pisałem powyższe 7.08.2020, nie wiedząc jeszcze, że to dzień rocznicy kolejnej straty. Wiedza przyszła kilka dni później, podobnie jak refleksja, że każdy dzień kalendarza jest rocznicą Jakiejś Straty. Co więcej, skomasowaną.

 

tattwamasi   
lip 31 2020 Tkanka
Komentarze (1)

„Co z ciebie za człowiek, że nie wzruszasz się na widok delfina?!” – krzyczy Anthony Queen w ekranizacji Zorby. Jak to możliwe, że nie doceniasz piękna i radości istnienia, że nie widzisz w tych wyskokach z wody spełnienia odwiecznego pragnienia absolutnej wolności? Jak można tego nie widzieć?!

 

Można jednak nie widzieć. A to nie wszystko. Można chcieć złapać tego delfina hakiem lub bosakiem i wypatroszyć, a gdy jego uśmiechnięte oczy wypełnią się przerażeniem, nie poczuć absolutnie nic i sprawiać zwierzę dalej. Gdyby celem było zjedzenie mięsa, podobno rzeź można jeszcze pojąć (czyżby?), ale gdy jest to już jedynie rozrywka bądź „konieczność” wynikająca z tradycji lub zaistniała w konsekwencji znalezienia się na takim polowaniu, to już co innego.

 

A jak daleko jest od niepodziwiania piękna i nieodczuwania współczucia do zadawania cierpienia w sposób celowy? I co to znaczy „celowy”? To znaczy, że znajduje się w zadawaniu bólu satysfakcję. Mniejsza o to, czy jest ona uświadomiona, czy nie. Po prostu zapada decyzja, że ból będzie zadany. Można nie znać wszystkich konsekwencji takiego zamiaru, a szczątkowa empatia nie będzie wspierać wyobraźni, ale to lepiej dla oprawcy. Dla sprawianego zwierzęcia nie ma to większego znaczenia, czy kat mu współczuje. Wypełnia je zdziwienie i przerażenie, które powoli ustępują nieodwołalności, stopniowo pozbawiającej w swym ruchu świadomości. Ból też ma swój kres. Gdy już zmieni oczy w mętną galaretę, gdy wydobędzie z ciała wszystkie możliwe spazmy i drgnięcia, wreszcie zapada się w siebie i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zostawia zmaltretowaną tkankę, przestając ją dręczyć. Jest po wszystkim. Bezkształtna masa może spocząć na estetycznych tackach i zostać podana w pięknym anturażu na stoły. Albo zostać zmielona na mączkę, która wypełni ciała kolejnych istot prowadzonych na rzeź.

 

Różewicz ocalał. Tak napisał. Inni z pokolenia Kolumbów także. Choć chwilowo, bo teraz ich nie ma. Albo mają sto lat i nawet nie wiedzą, że była jakaś wojna, a cewnik przypomina im smoczek. To rzeczywiście najpiękniejszy ze światów, Herr Leibniz.

 

Nie widać sprzeczności między okrucieństwem i ozdabianiem ciała wizerunkami bezbronnych zwierząt. Totemiczne pohańbienie nie może zajść, jeśli zabija się inne istoty od tych, których wyobrażenie jest święte. A jednak jest w tym albo bezdenna głupota, albo nieskończone okrucieństwo, albo kolejna odsłona przesłodkiej ludzkiej naiwności. Oczywiście, jak zwykle, na pewno będzie to ta ostatnia opcja. Czy jest to jednak istotne dla życia, które stanie się kolejnym kawałkiem mięsa? Nie wiem. Ty wiesz? Jeśli tak, powiedz mi, proszę.

 

Ręka rzeźnika funkcjonuje mechanicznie. Dźwignia, szarpnięcie, skórowanie, wbicie, przechylenie – to po prostu zakres zautomatyzowanych ruchów. Gdy jednak ktoś patrzy w oczy stworzeniu, które błaga o litość, którego świadomość próbuje objąć coś nieświadomego, bo ostatecznego, a mimo to z delikatnym podniesieniem kącików ust przystępuje do metodycznego uboju – wtedy znowu pojawia się Anthony Queen w roli Zorby, ale nie krzyczy: „Jaka piękna katastrofa!”, tylko płacze.

tattwamasi   
lip 05 2020 14 godzin temu
Komentarze (1)

Koniec słów. Już ich nie ma. Żadnych więcej. Nic nie jest w stanie oddać tego porażającego czegoś, co jest niczym. Pustka. Przestrzenna, wielowymiarowa nicość, maź jakaś jebana, nienawistna, pełna strasznych drgań, pierdnięć i unicestwień bezbronnych. Pulsuje to wszystko, wydając od czasu do czasu jakiś pisk lub plusk. Trudno to nawet określić. Po co zresztą?

 

Może ktoś znajdzie się w takim czymś, może tam był... Jest takie coś, co jest niczym, a wszystko poza tym bez zmian i się toczy. Do końca, do terminalnego orzeczenia i opisu technika sekcyjnego. Do dachu lub ostatniego zimnego węża powietrza wypuszczonego z ust.

 

Straciłem przyjaciela. Straciłem bliskość i radość. Straciłem jedyne połączenie z optymizmem i nadzieją. Było pewne, że tak się stanie, bo historia życia, to jednocześnie historia strat. I histeryczne poszukiwanie metod, by tego nie widzieć lub o tym zapomnieć. Wszyscy, których kochałem, odeszli. Im bardziej kogoś kochałem, tym bardziej i tym szybciej odchodził. Normalna rzecz, normalna rzecz. C'est la vie. Dolce vita. Kurwa.

 

Żadnej poezji, żadnych kolorów, żadnych zapachów wzmagających apetyt. Wszystko przepadło i poszło sobie precz, bo jestem nie taki. Zawsze nie taki. Za różowy, za czarny, za szary, za krnąbrny, za niski, za gruby, za szpakowaty, za bardzo, za mało, za za... Nie taki. Gdybym był taki jak trzeba, nie byłbym teraz w tym niczym. Byłbym tam, pod ceglanym murem, obok metra pięćdziesięciu szęsciu centymetrów, zwieńczonego twarzą z dołeczkami w policzkach, które niekiedy są widoczne jeszcze bardziej. Ale jestem nie taki, więc zdjęcie pod murem zrobił ktoś inny, a uśmiechnięte oczy nad dołeczkami w policzkach mówią, że ktoś jest taki jak trzeba. O to chodziło. Tak właśnie powinno być. Gdy kochasz - cokolwiek to znaczy - chcesz radości, uśmiechu i szczęścia dla swojej miłości. Problem jednak w tym, że chcesz też czegoś dla siebie. Bardzo chcesz. A ja chcę jeszcze bardziej. Ale nie dostanę nic. Już nic nigdy więcej.

 

Jest tyle rodzajów upadku, tak ich wiele. Nigdy nie przypuszczałem, że można ich doświadczać jednocześnie. Echo tylko powtarza te głuche uderzenia o ziemię. Ale to tylko ciało, a ono i tak się zużywa, a jeszcze mu się w tym pomaga dosadnie. To tylko ciało dudni. Tam w środku niewiele się dzieje. Tam już jest to nic, które wlazło z zewnątrz. Jak je wpuściłem, co przyspieszyło i ułatwiło osmozę? Jak to się stało, że przestałem być nicościoodporny i ciemnościoimpregnowany? Maluchu... 

 

Zdania powinny znaczyć, by zostać zapamiętane. Choć na chwilę. Powinny mieć treść, jakiś paradoks, coś nieoczywistego, zamysł lub ideę. Ale wszystko to było i tylko się powtarza. Nie u mnie, bo brak talentu robi swoje. Gdzie indziej się powtarza. Ja tylko straciłem najjaśniejszy punkt tej pieczary. Nic już nie widzę i nie pojmuję, jak mogło do tego dojść, że najlepsze, najpiękniejsze, najbliższe, najsubtelniejsze, najcudowniej pachnące, najcieplejsze, najodskonalsze, najbardziej bliskie... odeszło, zniknęło, przepadło. Nie ma nic. I nie mogę uwierzyć, że kiedyś w ogóle było, tak przeraża to puste miejsce po wszystkim.  

 

Musi tak być. Zrozum, niewidzialny przyjacielu, że to konieczne. Ten bełkot, ta nieliterackość, spazm, rozchełstanie. To naturalna kolej rzeczy w drodze do upadku i być może kolejnego podniesienia. Jeśli jednak istnieje większy bezsens i ktoś go czuje, nie ma prawa żyć. Albo po raz kolejny jestem po prostu egzaltowaną cipą, której wydaje się, że patrzy na koniec świata. Wszechświata. 

 

Moja banalność mnie zawstydza. To, co czuję, czuję bardzo, ale nie jestem w stanie nazwać tego uczucia. Jestem pusty w środku, a grzechoczą we mnie wspomnienia. Nie dają spokoju. Drobiazgi, wydawać by się mogło, że to takie nic w ciągu trwania życia. Chwytaj je i zbieraj, wciągaj jak narkotyk, chowaj za pazuchę i do kieszeni, bo gdy nastanie koniec, nie uwierzysz, że mogło być tak pięknie.

 

Straciłem boga. Najpierw metafizycznego, a teraz tego ważniejszego.

 

Nie widzę żadnego sensu w trwaniu, ale nie mogę zrobić nic przeciw niemu, bo nie pozwala mi na to odpowiedzialność, która pobudza do torsji. Muszę leżeć na tej kupie śmieci i czekać, aż przyjdzie moja kolej na utylizację.

 

Chciałbym, aby mi odrąbano ręce, skoro nie mogę dotknąć piękna.

 

To nie jest depresja. To jest studium straty. U kogoś, kto nigdy nie miał specjalnie dużo mocy, by trwać. Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. I gdybym miał poczucie humoru, uznałbym ten fakt za komiczny. 

 

Wszystko straciło znaczenie. Mogę wstać, zapalić, pójść w prawo lub w lewo, położyć się lub spróbować pomodlić, wypić alkohol albo szklankę wody. Wszystko to nadal mogę, ale jest to bez znaczenia. Przepraszam atrofików, poudarowców, osoby z porażeniem i niedowładami. Chciałbym Wam to oddać, bo i tak pozostaję w bezruchu, choć wektorowo się przemieszczam. 

 

Wszystko to wiedziałem przed czasem, przed dokonaniem się. Bałem się tego tak bardzo, że kłamałem, aby zmylić nieuniknione. Naiwny, głupi dzieciak. Nie wiedział, jak wielki cień pozostawia po sobie małe ciało, które znika.

 

Koniec słów.

tattwamasi   
cze 26 2020 Czerń
Komentarze (0)

Ciemność zupełna. Już nie tiulowa czy zamszowa, jak ta na początku. Teraz już gęsta, skórzasta, głęboka. Bez gładkości, pozbawiona aksamitności niepokoju. Ciężka, przygniatająca, wilgotna, zimna. Całkowita. Ciemność zmieniła się w czerń. Gdzie jesteś, światło? Gdzie się podziałyście, dobre wspomnienia? Gdzie jesteś, tato, i wy, którzy powtarzaliście, że mnie kochacie i nigdy mnie nie opuścicie? Gdzie Ty jesteś? W czyjej łazience myjesz zęby, tworząc higieniczny wzorzec z Sevres, pod jakim łóżkiem leży zmięty kwiat Twojej bielizny. Gdzie podział się zgiełk, dokąd udały się dźwięki. Dlaczego w tej czerni jest tylko miejsce na nią samą.

 

A w samym środku tego coś, co było mną. Przerażone, porzucone, zniekształcone, nie mogące się zwinąć w embrionalny precel, tak mocno objęte zwalistym cielskiem pozbawionej przezroczystości galarety. Już nie rusza się to ja-nie-ja wcale. Z zygzakowatego, niewidzialnego, ale wyczuwalnego pęknięcia, wąskiego i ostrego jak gardło przed tracheotomią, wydobywa się mocą swych ośmiu ramion tłusty, kosmaty pająk. Wyciska się jak nabrzmiały czyrak, który wystrzeli w przestrzeń. Słyszę szeleszczący odwłok, ocierający się o ranty gęstej ciemności. Czerń to jego matka, z której się wykluł i którą się żywił, aby wreszcie stać się tym, czym jest teraz. Teraz pożywia się sam. Już jest. Zwleka jednak, nie podchodzi od razu. Bada mnie, muska pierwszym z odnóży, potem kolejnymi, cofa się. Zastyga. Czerń jest pełna jego miriad oczu, robi się od nich obła, przylepia się do mnie bąblami coraz pełniejszej, tracącej z czasem nawet mikroskopijny dystans obecności. Przerażenie ustępuje pogodzeniu się z faktami, których nie widać. Tak miało być. Nie było żadnego wyboru, nie istniało inne rozstrzygnięcie. Wszystko wyryto przed czasem, jak jakąś magiczną inskrypcję, którą schowano u nasady potylicy, pod wspinającymi się w górę włosami. Czekała, by teraz się odsłonić i ukazać, zdradzając zapis starożytnego języka, który znał tylko on. Zgoda jest całkowita, walka bezcelowa. To jest pradawna moc, na którą nie działają zaklęcia ani modlitwy. Tak długo kapała na nie nieodwołalność, że w końcu zupełnie je zneutralizowała. Tak bardzo i tak dawno, że można założyć, że nigdy ich nie było. To jest ostateczność. Nic się nie czuje, gdy sprawne odnóża turlają tkanką, owijając nicią, która zmienia indywidualny kiedyś kształt w czarny kokon. Teraz już tylko czekanie, aż zawartość odrobinę skruszeje. Wtedy z lekkim pyknięciem przebije się przez pergamin skóry i zassie stężałą substancję. Czarnym gęstym cielskiem zatrzęsie spazm, a na odwłoku wykwitną lepkie kropelki ekscytacji, podczas gdy zasysana maź, wyłącznie dzięki prawom fizyki, obróci niewidoczne oczy białkami do zewnątrz.

 

Nie będzie wspomnienia życia. Nie zaszczeka pies, nie padnie głośne i gwałtowne „cześć”, rozkruszające ciszę i wypełniające przestrzeń odrzuceniem. Żadnych odczuć więcej. Żadnego snu. Żadnych łez. Nic. Koniec.  

tattwamasi   
cze 05 2020 Nic o czymś
Komentarze (0)

Tak długo mnie tutaj nie było. Ale czy przedtem byłem i czy jest z tym związany jakiś brak? Nie wiadomo, ale nie sądzę. Słowa są przewrotne, bo z jednej strony mogą dać czemuś wyraz, z drugiej jednak często nie przychodzą łatwo, stają się wyciśniętym produktem wystawionym na sprzedaż, a nie znaczeniem samym w sobie, które może dla kogoś stać się czymś istotnym lub obejść bez pozostawienia choćby śladu. Nie było mnie, bo nie wiem, czy jestem. Już nie chodzi nawet o pytanie, kim, ale czy w ogóle. Czy ten zbiór zapętlonych emocji, bólu, przerażenia, braku perspektyw, niewiary w szczęście i radość, czy to jest ktoś lub coś, czy tylko chmura drgającej i rozlewającej się energii. Ściekającej raczej, niż rozlewającej, bo to drugie zakłada potencjalność objęcia sobą czegoś, podczas gdy w tym przypadku nic takiego nie wchodzi w grę. Co najwyżej mogę kogoś zmartwić, zakłopotać, zawstydzić albo zirytować. Nic więcej.

 

Gdzieś buduje się szczęście. Ludzie zawiązują się na kokardkę ciepłem swoich ciał i oddechów, szepcząc obietnice następnego dnia i kolejnych lat. Ktoś parzy kawę albo daje spróbować na palcu potrawę, którą pichci. Ktoś ogląda filmy lub słucha muzyki, którą podpowiada sprytny algorytm. Ktoś wiesza pranie, koniecznie umieszczając skarpetki z pary obok siebie, ktoś inny rzuca to wszystko, by w tym właśnie momencie kochać się na podłodze. Toczy się życie, które nie zna wydarzeń następnego dnia, dopóki nie staną się faktami. Jest bliskość, są marzenia, jest próba zmierzenia się z czasem, który został dany, podczas której podejmie się heroiczny trud nadania jakiegoś sensu kolejnym dniom, latom, a wreszcie całemu życiu. I nieważne, że często się nie udaje. Że się rozpada, że nadchodzi choroba albo śmierć, a w drodze do nich mniejsze i większe katastrofy. To jest wpisane w banał życia, a poważni jeźdźcy życiowi potrafią nawet dostrzec w tym jakąś przewrotną odmianę piękna. Nie ja jednak. Nie ja… Ta znienawidzona pierwsza osoba liczby pojedynczej nie ma nadziei na przytulenie, w którym skroplony oddech ukochanej osoby osiada gorącą mżawką na twarzy, a niekiedy na całym ciele. To zniwelowane do masy atomowej coś, co kiedyś było ja, mieści w sobie jedynie bezkresny ból związany ze stratą, o której nawet nikomu nie może za bardzo powiedzieć, bo istnienie zawsze jest tajemnicą. Tajemnicą dla innych, a często nawet dla dwojga ludzi, którzy próbują siebie nawzajem chronić przed tym, co bolesne, niebezpieczne, trudne. „Trzeba rozmawiać”, powiadają mądrzy tego świata. Być może, ale nie wszyscy potrafią rozmawiać, tak jak nie wszyscy potrafią malować. Niektórym z rozmów wychodzą potworne bohomazy, które nie opowiadają żadnej historii i nie wywołują żadnych emocji, a w każdym razie na pewno nie te pozytywne. Czy zresztą rozmowa jest potrzebna w bliskości? Czy muszę rozmawiać z psem, aby czuć jego miłość? Czy odpowiadając na nią, muszę do niego mówić wierszem? Nie… Bliskość, która jest, jest. Po prostu. Przenika wszystko, jest przestrzenią, w której w ogóle mogło zaistnieć to właśnie spotkanie, to jedyne i niepowtarzalne. Nic nie jest w stanie tego popsuć, chyba że pojawi się ktoś jeszcze. Ale w prawdziwej bliskości w ogóle nie ma na to miejsca. Dwoje ludzi, którzy są połączeni niewidzialnym objęciem, usypiają swoje demony wzajemnie, traktują innych ludzi wokół jako byty współuczestniczące, ale nie mogące zaburzyć rytmu, który jest wyłącznym atrybutem dwóch istnień w sobie. Gdy ktoś to przeniknie, rozpruje kokon, błonę, łożysko, ostrym przedmiotem rozdzierając delikatną tkankę bezpiecznej bliskości, znaczy to, że nie była ona prawdziwa. Gdyby ktoś się zastanawiał, co to za nowomowa i co do jasnej cholery oznacza przymiotnik „prawdziwy”, tłumaczę: to taki lub taka, lub takie, które działają. Ale nie jak bateria, po której wyczerpaniu wcześniej czy później padnie urządzenie, nie jak mechanizm, który na skutek długiej eksploatacji ulega najpierw amortyzacji, później zużyciu, a w końcu awarii. Prawdziwa bliskość i miłość nie są zbudowane z materii, która z definicji jest tymczasowa i stanowi jedynie chwilową formę zmagazynowanej energii. Miłość i bliskość są tą właśnie energią, która zlepia cząstki elementarne w całość, tworząc życie. I odwrotnie, gdy miłość i bliskość znikają z jakiegoś powodu, nic już nie spaja materii. Zaczyna się rozszerzać, jej wiązania stają się mniej stabilne, aż w końcu puszczają, rozsypując byt w mikroskopijny pył, ostatecznie stający się elementem wiatru, w którym nikt nie wyczuje zapachu dawnego istnienia. I w nic nigdy się to już nie połączy, bo straciło sens, którym był jedyne możliwe połączenie. Koniec.

 

Pewien ksiądz powiedział mi kiedyś, że modlitwa o własną śmierć, to grzech ciężki. Pomyślałem, że to bzdura, bo gdy ktoś jest poddany niewyobrażalnemu cierpieniu, ma prawo myśleć o śmierci, jako o wybawieniu. Ja również, jako ktoś współczujący, mogę i nawet powinienem życzyć takiej osobie końca drogi, w której ból potrafił pokonać instynkt życia. Sobie też mogę jej życzyć, gdy wiem, że już nic przede mną nie ma. Mam do tego prawo. Wszystkie te góry do zobaczenia, świty, zakupy, dobre jedzenie, żarty i bliskość z przyjaciółmi, wszystkie do kupy wzięte urody, zapachy i smaki nie dla mnie są. Nie chcę ich i nie mam zamiaru poznawać. Bo straciłem zmysły, którymi mógłbym odebrać zewnętrzność. A straciłem je wraz ze zniknięciem istnienia, które stanowiło sens. Nie mój, ale świata. Mógłbym spróbować się podnieść i nieść to ścierwo dalej, trzymając siebie samego na rękach i pokazując przechodniom, że coś takiego może się im także przydarzyć, ale nie ma sensu o tym myśleć, bo jednak jest nadzieja, że może się udać. Mógłbym być świadectwem porażki w świecie potencjalnego triumfu. Ale chyba aż tak nie kocham ludzkości, jak mi się wydawało, albo po prostu nie mam ochoto-siły iść dalej, iść nadal, iść gdzieś. Zostanę tutaj i poczekam na wyłączenie telewizora mojej głowy, w którym na paskach we wszystkich kolorach przesuwa się jedno imię. Najpiękniejsze, najcudowniejsze, najwspanialsze, najjaśniejsze… i najokrutniejsze z możliwych. I niemożliwych również.

 

 

„Śpiewie, nie rozbrzmiewaj w krainie umarłych, bo ci, którzy odeszli, składają się z ciszy. I żaden ból nie ma już do nich dostępu. Nie wyrywaj więc śmierci jej największego daru dla człowieka. Orfeusz szedł jednak dalej.”