Samobójstwonie
Komentarze: 2
Kolejna noc złych snów. W sumie to nic nowego, bo wszystkie możliwe problemy ze snem są wpisane w kłopoty natury emocjonalnej. Organizm znosi to dzielnie, bo ma wspomaganie farmakologiczne, które udrażnia kanały odpowiedzialne za przesyłkę odpowiednich substancji z i do neuroprzekaźników. Chwała zatem wyspecjalizowanym chemikom za leki psychotropowe, w przeciwnym razie do wewnętrznych wstrząsów ego i tkanki subtelnej musiałyby dojść zewnętrzne w postaci elektrowstrząsów, którymi „leczono” delikwentów cierpiących na wahania nastroju, depresję czy chroniczny smutek jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku. A tak, proszę bardzo, nie śpię w ogóle albo bardzo krótko, albo wbijam się w sen godzinami, poświęcając ten czas na rozmyślania o przegranym życiu, straconej miłości, zdradach, cierpieniu wszystkich istnień i szczęściu nielicznych, przeżywających uniesienie w tej właśnie chwili, gdy ja toczę zapasy z za lekką lub za ciężką, zbyt szorstką albo za ciepłą, no, generalnie wkurwiającą pod każdym względem kołdrą. W końcu jednak udaje się zasnąć. Cud? No, niekoniecznie. Bo podświadomość i ta druga, czyli nieświadomość, o której jeden z najpoważniejszych jeźdźców w historii ludzkości, czyli Carl Gustav Jung, mawiał: „Z nieświadomością jest taki problem, że jest naprawdę nieświadoma”, to ta nieświadomość, jak na pozbawioną świadomości, potrafi dokopać solidnie, bo jakimś cudem wyciąga podczas śnienia ze łba, jego kazamatów jakichś, gdzie dno i wodorosty oraz zerowa widoczność, z jakichś odmętów, czeluści, pajęczych wnęk i szpar, z bagna, pulpy, brei wspomnień, kadrów, mignięć i skrawków życiowych, no, wyciąga takie rzeczy, że się człowiek rzuca i tarmosi z powietrzem, zastyga, jęczy lub po prostu płacze, takie to wszystko dziwne w tym onirycznym galimatiasie, przywołującym jednocześnie najdelikatniejsze i najbardziej bolesne elementy wspomnień lub wyobraźni, łącząc je w kolaż, który najczęściej powoduje autentyczne wycie jeszcze w trakcie snu, doprowadzając skutecznie najpierw do równie wyjącego wybudzania, a następnie łkającego przebudzenia. I po spaniu. I po spokoju. I po nocy i śnieniu, które w założeniu mają dawać ukojenie i odpoczynek.
I po co ja to piszę? Bo śniłem fatalnie. Zapach, który kocham, a którego już nie poczuję, możliwości, których już nie ma i przepadły definitywnie, a nie chwilowo. Widziałem stracone i potencjalne, wszystko w tej przedziwnej dramaturgii snu, gdzie sceneria jest trochę odrealniona, ale jednocześnie bardziej rzeczywista, niż coś przeżywanego na jawie. Obudziłem się i poczułem, że moje oczy są spodkami pełnymi łez, ale twarz jeszcze nosi na sobie ślad uśmiechu związanego z obecnością po tamtej stronie, gdzie piękno było w zasięgu wzroku, a nawet ręki. Ale tiul czy aksamit snu zaczął odpadać, jakby go ode mnie oddzielał skalpelem jakiś neurochirurg, po czym wróciła świadomość, że to koniec. Koniec zupełny. „Cały świat ogarnęła pożoga.”
I wtedy przypomniałem sobie Hemingwaya z niedawnego pisania, wspomniałem Wojaczka, Cornella, Stachurę, Plath, Woolf, Williamsa, a chwilę potem przyszły mi na myśl cztery inne końce historii, niejakiego Stiopy, czternastoletniego Wolfika, pewnego Piotrka, a także ojca faceta o imieniu Olek. Bo pomyślałem, że skoro sprawa upadła jak topór kata, rzecz się skończyła jak plejstocen, a nadzieję mogę mieć co najwyżej taką, jak saper w Angoli, to może jednak ukłonię się skromnie, po czym postaram się wymyślić tak kwestię ostatecznego rozwiązania, aby ktoś miał jak najmniej sprzątania. To sprzątanie jest o tyle ważne, że gdy w młodości oglądałem książkę o medycynie sądowej, to myślałem nie tylko o denatach – których ktoś tam uszeregował w porządku alfabetycznym, nawiązującym do sposobu zadania sobie śmierci samobójczej, lub, co zdarzało się rzadko, w odniesieniu do jakiegoś śmiertelnego incydentu – ale również o ludziach, którzy całym tym postostatecznym bajzlem muszą się zająć, gdy ktoś skutecznie postanowi łez padół opuścić. Technicy kryminalistyczni, prokuratorzy, technicy sekcyjni, patolodzy, prawnicy i, no właśnie, ekipy sprzątające. W Japonii jest nawet grupa zawodowa, która zajmuje się sprzątaniem mieszkań po zmarłych w samotności ludziach, co zdarza się tam niestety nagminnie. Zwłoki znajduje się często po tak długim czasie, że jeśli osoba zmarła w łóżku, to jej pozostałości zbiera się spod niego, ponieważ rozkładające się ciało ma niebywałą tendencję do przenikania materii o niewielkiej gęstości, gdy jej część witalna również przeniknie już ostatecznie w zaświaty. Ale do rzeczy.
Ostateczne rozwiązanie kwestii obecności w świecie. Samobójstwo. Odwieczny dylemat etyków, duchownych, intelektualistów, a także tych, którzy pozostają. Akt odwagi czy tchórzostwa, poddanie się czy raczej porażka w walce o coś, co dla wielu innych, w tym dla zdecydowanej większości bezrefleksyjnie, stanowi największy dar, a nawet świętość. Szacunek należy się zarówno tym, którzy zdecydowali się na ten ostateczny krok, jak i ludziom, którzy zostali postawieni przed faktem podjęcia takiej decyzji przez swoich bliskich. To jest delikatny, najdelikatniejszy materiał życia, który uległ brutalnemu rozdarciu. Dlatego w żaden sposób nie będę wyrokować, ani się wymądrzać. Wiem jednak, co jest za stalowymi drzwiami które oddzielają świat „tu” od „tam”, gdzie wyjście jest tylko jedno. Za tymi drzwiami nie ma już nic. Nie dochodzi tam ani głos rozsądku, ani empatii, ani altruizmu, ani współczucia. Zresztą to ostatnie co najwyżej dodatkowo oskarża i motywuje negatywnie, bo stał się człowiek zwitkiem tak bezbrzeżnego smutku, że część osób żegna się na jego widok, część wpada w paraliż bezradności, a jeszcze inni mówią, żeby się wziął za siebie i przestał wydziwiać albo sugerują, że jego smutna mina nie pasuje do rzeczywistości permanentnego zadowolenia, które ma być wyuczonym zachowaniem, podnoszącym wydajność i stanowiącym podstawowy element dress code’u świata zafiksowanego na pozornym szczęściu i sztucznie wyhodowanych uśmiechach. Za stalowymi drzwiami nie ma wspomnień, konsekwencji, refleksji czy rozpatrywania za i przeciw. Gdy się zamykają, można się nawet co do tego nie zorientować, ale gdy się już zamkną, znaczenie traci wszystko, co człowiek znał i czego się nauczył po ich drugiej stronie. Tego już nie ma, znika, przepada, przestaje brać udział w czymkolwiek. I wszystkie moce, które do tej pory służyły funkcjom życiowym i ich podtrzymywaniu, wszystkie elementy woli, która kiedyś podejmowała wyzwania, stawiała cele i opracowywała strategie, a wreszcie wszystkie emocje, które latami instalowały człowieka w kontekstach społecznych na wszelkich możliwych poziomach, wszystkie te siły zwierają szyki, łącząc się w skomasowaną wiązkę, która z mocą wszystkiego, co kiedyś było życiem i pędem w jego stronę, nakazuje tylko jedno – bez pytań, bez wątpliwości, bez histerii i rozpaczy, bo to wszystko zostało po drugiej stronie. Nakaz brzmi: ostatecznie skończyć z bólem! Nie ma konsekwencji, nie ma odwagi, nie ma tchórzostwa, nie ma żadnej innej kwestii poza tą, że ból ma się skończyć. I się kończy, a w każdym razie dalej już pojawia się brak danych.
Pośród tych, którzy odeszli z własnej woli, wymieniłem cztery osoby nie znane z encyklopedii, Stiopę, Wolfika, Piotrka i ojca Olka, którego imienia nie znam.
Stiopa był pochodzącym z kniaziowskiej rodziny wybitnym i koncertującym pianistą. Jak wielu artystów, a szczególnie o proweniencji wschodniej, nie gardził alkoholem, co z biegiem czasu zaczęło stanowić problem. Życie płynęło więc podwójnie, ale pojawiła się też miłość. Stiopa zakochał się z wzajemnością w pięknej Asi i nie ma wątpliwości, że dla obojga było to uczucie wielkie. Asia jednak, widząc, że choroba alkoholowa postępuje, podczas jednego ze spotkań postawiła ultimatum: albo nałóg, albo ja. Młodziutka dziewczyna zakładała tylko dwa wyjścia, ale rzeczywistość lubi rewidować ludzkie założenia. Stiopa jeszcze tej samej nocy sięgnął po sporą dawkę substancji psychoaktywnej, a następnie popełnił samobójstwo. Asia umarła wraz z nim, a w jej miejsce pojawiła się Joanna, której spora część na zawsze pozostała martwa. Wiem coś o tym, ponieważ chodzi o moją matkę.
Wolfik był dwa lata ode mnie starszy. Przyjaźniłem się z nim wiele lat temu, gdy co roku przyjeżdżałem z rodzicami do pewnego kurortu nad Bałtykiem. Pociąg przyjeżdżał na miejsce o świcie, a noc zawsze była nieprzespana, bo dzieci lubią pociągi, ich zapach, dźwięk i tajemnice. I co roku, gdy tylko wrzuciłem klamoty do domku kempingowego, natychmiast biegłem do Wolfika, aby się przywitać i wspólnie wyruszyć w świat, który wzywa i klaszcze dłonie, gdy ma się naście lat. Tym razem jednak do żadnej wyprawy nie doszło, bo mój kuzyn, wiedząc, że ruszam tam gdzie zawsze, zatrzymał mnie i powiedział, że kilka miesięcy temu Wolfik nakarmił młodszego brata, obrał ziemniaki, wrzucił je do garnka, zalał wodą, postawił na kuchence, po czym zszedł do piwnicy i się powiesił. W kuchni zostawił kartkę tylko z trzema słowami: „Przepraszam Cię, Mamo”.
Piotrek był sporo starszy ode mnie i przyjął na siebie funkcję mojego opiekuna podczas wakacji. Było to wymagające zadanie, bo nie można mnie było nawet na chwilę spuścić z oka, ponieważ natychmiast szedłem w jakoś szkodę albo po prostu znikałem. Piotrek kilkukrotnie uratował mnie przed doznaniem poważnego uszczerbku na zdrowiu, bo notorycznie wchodziłem w konflikt z miejscowymi, ponieważ byłem miastowy, a po latach stwierdzam, że dodatkowo musiałem mieć wyjątkowo prowokujący wyraz gęby, skoro ciągle proponowano mi jej przefasonowanie. Piotrek więc ocalił mnie wiele razy, ale niestety siebie ocalić nie potrafił. Wskutek poważnych problemów osobistych najpierw postanowił się zapić, a gdy miesiącami okazywało się, że „zapicie na śmierć wcale nie jest takie proste” – to jego słowa – wszedł do przyczepy kempingowej i popełnił w niej samobójstwo.
Olek, jak w przypadku większości nastolatków, mieszkając w sporym domu wraz z rodzicami, wiedział, że może układy rodzinne nie są idealne, ale na pewno nie może być mowy o żadnej patologii i generalnie wszystko krąży wokół obowiązującej w świecie normy w relacjach międzyludzkich, które z reguły są po prostu poprawne. Jest jak jest, nie dzieje się nic złego. Takie przeświadczenie towarzyszyło chłopakowi aż do dnia, w którym do jego pokoju wszedł ojciec. Postał chwilę, patrząc synowi w oczy, a następnie pogłaskał go po głowie, uśmiechnął się i wyszedł. Takie rzeczy nie zdarzały się wcześniej, ale przecież trudno czuć jakiś dyskomfort z powodu gestu pełnego ciepła, obecności, a może nawet miłości. Gdy jakiś czas później, mając w pamięci ostatnie wydarzenie – owszem, dziwne, ale nie niepokojące – Olek zszedł na dół do salonu, zobaczył ojca, który powiesił się na żyrandolu.
Cztery historie końca, które dały początek wielu historiom kolejnym. Cztery dramatyczne wydarzenia, które jak koło zamachowe nadały rozpęd bólowi, nienazywalnej stracie, bezradności, nie kończącym się i nie odnajdującym odpowiedzi pytaniom, czy można było coś zrobić. Cztery zakończone życia, powołujące aktem samobójczym na świat nie wiadomo ile istnień pękniętych, naruszonych, okaleczonych, zawsze i wszędzie błąkających się w otępieniu z powodu powstałej w nich pustki, której ani czas, ani nic innego nie potrafi wypełnić. Tam i wtedy, za każdym razem w innych okolicznościach i z innych powodów, w każdym przypadku po zmaganiu i ze świadomością ostatecznej porażki, po cierpieniu, samotności, bezradności, gniewie i odrzuceniu świata, doszło do porzucenia życia, które w ogromnym stopniu przeniknęło, naznaczyło i rozłupało życie innych. Nic tego nie zmieni, aż do wypełnienia się czasu, który mimo braku danych, być może przyniesie ukojenie. Życzę tego wszystkim, którzy pozostali.
I dlatego po ciężkiej nocy, pełnej przerażenia z powodu poczucia pęknięcia w środku, budząc się i zdejmując z siebie nitki snu jak pajęczyny, pomyślałem, że tak pięknie byłoby nie cierpieć z powodu straty i braku, tak bardzo chciałoby się znaleźć chociaż odrobinę sensu w sobie lub w czymś zewnętrznym, wykrzesać choćby minimalną wiarę w to, że kreska horyzontu nie jest jedynie coraz szybciej zbliżającym się ostrzem gilotyny. Bo jeśli tego nie zobaczę, jeśli nie znajdę siły do ciągłego i codziennego powoływania siebie do życia, wcześniej czy później stanę naprzeciw wielkich stalowych drzwi i zamajaczy przede mną wyjście rodzące wyłącznie cierpienie. Wszystkich, którzy tworzyli i tworzą mój świat.
I gdy o tym pomyślałem, stworzyłem nowy czasownik w formie bezokolicznika: SMOBÓJSTWONIE. Wiem, że nie. Nie.
Dodaj komentarz