Dawno, dawno temu
Komentarze: 0
Nadwrażliwość. Nie wiedziałem, czym jest, ale podobno ją posiadałem. Nie wiem zresztą nadal, czym niby miałaby być. Może eufemizmem dla niezrównoważenia emocjonalnego, które zdradza nosiciela od najmłodszych lat całkowitym brakiem dystansu poznawczego? W każdym razie ciągle słyszałem od matki, że jestem nadwrażliwy i „będę przeżywać życie podwójnie”. To dobrze – myślałem - dwa razy więcej, to dwa razy lepiej. Wiadomo, dzieci mają proste zasady postrzegania świata, więc nie mogłem przypuszczać, że matka mówi o czymś w rodzaju przekleństwa i robi to z lękiem o przyszłość swojego dziecka. Nadwrażliwość. Czy to ona otworzyła wrota do miejsca pozbawionego nadziei? Czym się objawiała, jeśli ją miałem? Nie wiem, ale...
Na trzecim piętrze w mojej klatce mieszkała córka ze starszą, schorowaną matką. Córka też była już osobą po sześćdziesiątce i na pewno miała astmę, bo gdy wchodziła po schodach słyszałem jej charczący oddech nawet przez drzwi. Matka tej pani była od lat przykuta do łóżka i bardzo często wykrzykiwała jakieś zdania albo pojedyncze słowa, a przede wszystkim zwracała się do córki per „mamusiu”, przeciągając w taki skowyczący sposób samogłoski. Nie wiedziałem wtedy, że istnieją choroby neurodegradacyjne, a demencja starcza potrafi się objawiać w sposób tak nieprzewidywalny i okrutny, że trudno zakładać intencjonalnie dobry akt stworzenia, jeśli dopuszcza taką możliwość. Jako sześcio- czy siedmiolatek wiedziałem jedno: ktoś cierpi i trzeba próbować to zmienić. Codziennie więc zrywałem jakieś dziko rosnące róże z krzewów podwórkowych, w czasie kwitnienia wiśni jej gałązki, a jesienią korale jarzębiny i zanosiłem te dobra na czwarte piętro, kładłem na wycieraczkę i uciekałem. Czasami też pukałem albo dzwoniłem i dopiero wtedy wiałem na podwórko albo dwa piętra niżej do domu. Myślałem, że takie gesty ucieszą, uspokoją, a nawet wyleczą starszą panią, dzięki czemu nie będzie już tak strasznie krzyczeć. Wiele lat później, gdy byłem już dorosły, wspomniana córka zaczepiła mnie na schodach i powiedziała, że bardzo mi dziękuje za te prezenty na wycieraczce, bo były dla niej czymś istotnym. Ja natomiast przez lata byłem przekonany, że, raz: nikt nie wiedział, że to ja, dwa: poniosłem całkowitą porażkę w zmaganiu z cierpieniem, bo starsza pani krzyczała niezmiennie jeszcze przez kilka lat, aż w końcu ucichła zupełnie i ostatecznie. To chyba tylko wrażliwość na drugą istotę, a nie nadwrażliwość? Dotyczyła zresztą nie tylko ludzi, ale także zwierząt. Pamiętam, że tłukłem się na podwórku ze starszymi ode mnie chłopcami, bo palili mrówki promieniami słonecznymi skupianymi przez szkło powiększające. Nad morzem pobiłem chłopaka, który rozbijał o falochron meduzy. Najpierw powiedziałem, żeby przestał to robić, a gdy wziął kolejną meduzę i rozbryzgnął ją o beton, rzuciłem się na niego z pięściami. We wczesnym pacholęctwie, podczas pobytów na wsi wystarczyło, że spuściło się mnie na moment z oka, a natychmiast właziłem do budy jakiemuś wiejskiemu psu, który chętnie dzielił się ze mną zawartością swojej miski, a raz jakimś cudem dostałem się do chlewu i położyłem razem z prosiakami przy karmiącej maciorze, czym omal nie doprowadziłem do wylewu mojej przerażonej matki. Podobno wbiłem też widły w nogę gospodarza, który chciał zabić cielaka, bo ktoś z dorosłych nierozważnie mi powiedział, że "wujek poszedł po cielęcinkę". Cielak przeżył, co ważne. Gospodarz też. Byłem również podwórkowym grabarzem. Jeśli znalazłem martwego gołębia, wróbla albo kota, natychmiast dokonywałem pochówku, z całym ceremoniałem. I płaczem. Od kiedy pamiętam, wyciągałem dżdżownice z kałuż po burzy czy intensywnym deszczu. Robię to zresztą do teraz.
Rośliny. Gdy inni wchodzili na drzewa i wycinali scyzorykami na korze inicjały, ja, gdy nikt nie patrzył, przytulałem się do pni, próbując je pocieszyć po okaleczeniu. Dalej. Oczywiście biegałem po trawnikach i bardzo się dziwiłem, że od czasu do czasu ktoś na nas za to krzyczy. Aż do momentu, kiedy pewna kobieta powiedziała mi, że trawa czuje i żebym sobie wyobraził, że ktoś przygniata mnie butem, gdy jestem małym i delikatnym źdźbłem. To wystarczyło, abym starał się nie deptać trawy, a gdy się na niej kładłem, zawsze dziękowałem za przytulenie. Czy to są elementy nadwrażliwości? Czy raczej dowód istnienia jakiejś dysfunkcji, skoro podobnych zachowań nie obserwowałem u innych dzieci? Nie wiem. Pójdę krok dalej.
Przedmioty. Szklanki i kubki na ociekaczu musiały być zetknięte ze sobą, aby żaden przedmiot nie odczuwał samotności. Wszystko układałem parami albo tak, by najbliższe siebie rzeczy się stykały. Gdy budziłem się w nocy po jakimś złym śnie (najczęściej śniło mi się, że OCEAN - naprawdę potężny, ogromny, przepastny, jak to ocean – wlewa się do mojego pokoju przez dziurkę od klucza), szedłem do kuchni, do łóżka mamy. Ale nie mogłem się położyć, dopóki nie zabrałem ze sobą wszystkich miśków. Znowu zasada, że nikt i nic nie może zostać sam albo samo, powodowała, że matka była dosłownie zasypana górą zabawek, a ja dopiero wtedy mościłem się wśród tej całej menażerii. Miałem mniej więcej trzy lata, gdy robiłem to już świadomie. I trudno było mi się z tym rytuałem rozstać, gdy zacząłem dorastać. Znowu nie wiem, czym to było, ale wydaje mi się, że takie zachowania towarzyszyły po prostu wszystkim i tyle.
Pisanie. Zacząłem pisać wcześnie. Nie wiem dlaczego, ale uważałem od początku, że to jest poważna sprawa. Wydaje mi się zresztą, że do zbyt wielu kwestii podchodziłem skrajnie poważnie, co istotnie wpłynęło na odczuwanie elementarnej choćby radości. Ale nie o tym teraz. Pisanie miało być czymś poważnym, więc i tematy takie były. Przede wszystkim cierpienie i śmierć. Skąd to, nie mam pojęcia. W wieku siedmiu lat nie miałem jeszcze bezpośredniej styczności z umieraniem i śmiercią, a jednak te tematy dominowały. Wiele lat później, gdy rozmawiałem z przyjacielem mojego ojca, powiedział mi, że tata bardzo się martwił moją, jak to określił, „homoseksualną wręcz wrażliwością”. Czyżby użycie takiego zwrotu miało na celu uniknięcie słowa „nadwrażliwość”? Ojciec pięknie posługiwał się słowem i na pewno nie miał przekonań seksistowskich, więc ten związek frazeologiczny na pewno coś znaczył. Usłyszałem również podczas tej rozmowy po latach, że rodziców niepokoił mój smutek i bardzo intensywne przeżywanie, zarówno rzeczywistości, jak i nierzeczywistości. Chodziło między innymi o to, że dopóki nie zasnąłem, drzwi do mojego pokoju musiały być uchylone, a światło w przedpokoju włączone. Od zawsze bałem się też łazienki, bo był tam stary piec gazowy, który od czasu do czasu szwankował i „wybuchał”. W ten sposób straciłem kiedyś bezpowrotnie moje słynne na całą okolicę trzycentymetrowe rzęsy. Strach przed łazienką znalazł również wytłumaczenie w wydarzeniu, które miało nadejść w przyszłości, ale do tego będzie jeszcze okazja wrócić. Trudno mi zresztą uwierzyć w tego rodzaju antycypację, chyba że poziom absurdu jest nieskończony, co możliwe.
I tak „nadwrażliwość” na zasadzie erozji najpierw wyżłobiła miejsce, a potem urządziła przestrzeń, w której po latach umościła się Smutna Przyjaciółka. Intensywność doznań zdawała się mieć nieograniczoną skalę i pojemność. Ograniczona natomiast okazała się moja wytrzymałość, bo w pewnym momencie wiązki dochodzące i zbierane z otoczenia wypełniły mnie i przygniotły tak bardzo, że któregoś dnia, dosłownie w ciągu kilku godzin poczułem, że mój oddech się spłycił i znacznie przyspieszył, a jakiś ciężar zgiął mnie wpół i wypchnął ramiona nieco do przodu, by spróbowały zamknąć w swoim pozornie bezpiecznym objęciu całkowicie pochyloną głowę.
Tak ruszyłem w świat.
Dodaj komentarz