Kategoria

Depresja, objawy, samotność


cze 05 2020 Nic o czymś
Komentarze (0)

Tak długo mnie tutaj nie było. Ale czy przedtem byłem i czy jest z tym związany jakiś brak? Nie wiadomo, ale nie sądzę. Słowa są przewrotne, bo z jednej strony mogą dać czemuś wyraz, z drugiej jednak często nie przychodzą łatwo, stają się wyciśniętym produktem wystawionym na sprzedaż, a nie znaczeniem samym w sobie, które może dla kogoś stać się czymś istotnym lub obejść bez pozostawienia choćby śladu. Nie było mnie, bo nie wiem, czy jestem. Już nie chodzi nawet o pytanie, kim, ale czy w ogóle. Czy ten zbiór zapętlonych emocji, bólu, przerażenia, braku perspektyw, niewiary w szczęście i radość, czy to jest ktoś lub coś, czy tylko chmura drgającej i rozlewającej się energii. Ściekającej raczej, niż rozlewającej, bo to drugie zakłada potencjalność objęcia sobą czegoś, podczas gdy w tym przypadku nic takiego nie wchodzi w grę. Co najwyżej mogę kogoś zmartwić, zakłopotać, zawstydzić albo zirytować. Nic więcej.

 

Gdzieś buduje się szczęście. Ludzie zawiązują się na kokardkę ciepłem swoich ciał i oddechów, szepcząc obietnice następnego dnia i kolejnych lat. Ktoś parzy kawę albo daje spróbować na palcu potrawę, którą pichci. Ktoś ogląda filmy lub słucha muzyki, którą podpowiada sprytny algorytm. Ktoś wiesza pranie, koniecznie umieszczając skarpetki z pary obok siebie, ktoś inny rzuca to wszystko, by w tym właśnie momencie kochać się na podłodze. Toczy się życie, które nie zna wydarzeń następnego dnia, dopóki nie staną się faktami. Jest bliskość, są marzenia, jest próba zmierzenia się z czasem, który został dany, podczas której podejmie się heroiczny trud nadania jakiegoś sensu kolejnym dniom, latom, a wreszcie całemu życiu. I nieważne, że często się nie udaje. Że się rozpada, że nadchodzi choroba albo śmierć, a w drodze do nich mniejsze i większe katastrofy. To jest wpisane w banał życia, a poważni jeźdźcy życiowi potrafią nawet dostrzec w tym jakąś przewrotną odmianę piękna. Nie ja jednak. Nie ja… Ta znienawidzona pierwsza osoba liczby pojedynczej nie ma nadziei na przytulenie, w którym skroplony oddech ukochanej osoby osiada gorącą mżawką na twarzy, a niekiedy na całym ciele. To zniwelowane do masy atomowej coś, co kiedyś było ja, mieści w sobie jedynie bezkresny ból związany ze stratą, o której nawet nikomu nie może za bardzo powiedzieć, bo istnienie zawsze jest tajemnicą. Tajemnicą dla innych, a często nawet dla dwojga ludzi, którzy próbują siebie nawzajem chronić przed tym, co bolesne, niebezpieczne, trudne. „Trzeba rozmawiać”, powiadają mądrzy tego świata. Być może, ale nie wszyscy potrafią rozmawiać, tak jak nie wszyscy potrafią malować. Niektórym z rozmów wychodzą potworne bohomazy, które nie opowiadają żadnej historii i nie wywołują żadnych emocji, a w każdym razie na pewno nie te pozytywne. Czy zresztą rozmowa jest potrzebna w bliskości? Czy muszę rozmawiać z psem, aby czuć jego miłość? Czy odpowiadając na nią, muszę do niego mówić wierszem? Nie… Bliskość, która jest, jest. Po prostu. Przenika wszystko, jest przestrzenią, w której w ogóle mogło zaistnieć to właśnie spotkanie, to jedyne i niepowtarzalne. Nic nie jest w stanie tego popsuć, chyba że pojawi się ktoś jeszcze. Ale w prawdziwej bliskości w ogóle nie ma na to miejsca. Dwoje ludzi, którzy są połączeni niewidzialnym objęciem, usypiają swoje demony wzajemnie, traktują innych ludzi wokół jako byty współuczestniczące, ale nie mogące zaburzyć rytmu, który jest wyłącznym atrybutem dwóch istnień w sobie. Gdy ktoś to przeniknie, rozpruje kokon, błonę, łożysko, ostrym przedmiotem rozdzierając delikatną tkankę bezpiecznej bliskości, znaczy to, że nie była ona prawdziwa. Gdyby ktoś się zastanawiał, co to za nowomowa i co do jasnej cholery oznacza przymiotnik „prawdziwy”, tłumaczę: to taki lub taka, lub takie, które działają. Ale nie jak bateria, po której wyczerpaniu wcześniej czy później padnie urządzenie, nie jak mechanizm, który na skutek długiej eksploatacji ulega najpierw amortyzacji, później zużyciu, a w końcu awarii. Prawdziwa bliskość i miłość nie są zbudowane z materii, która z definicji jest tymczasowa i stanowi jedynie chwilową formę zmagazynowanej energii. Miłość i bliskość są tą właśnie energią, która zlepia cząstki elementarne w całość, tworząc życie. I odwrotnie, gdy miłość i bliskość znikają z jakiegoś powodu, nic już nie spaja materii. Zaczyna się rozszerzać, jej wiązania stają się mniej stabilne, aż w końcu puszczają, rozsypując byt w mikroskopijny pył, ostatecznie stający się elementem wiatru, w którym nikt nie wyczuje zapachu dawnego istnienia. I w nic nigdy się to już nie połączy, bo straciło sens, którym był jedyne możliwe połączenie. Koniec.

 

Pewien ksiądz powiedział mi kiedyś, że modlitwa o własną śmierć, to grzech ciężki. Pomyślałem, że to bzdura, bo gdy ktoś jest poddany niewyobrażalnemu cierpieniu, ma prawo myśleć o śmierci, jako o wybawieniu. Ja również, jako ktoś współczujący, mogę i nawet powinienem życzyć takiej osobie końca drogi, w której ból potrafił pokonać instynkt życia. Sobie też mogę jej życzyć, gdy wiem, że już nic przede mną nie ma. Mam do tego prawo. Wszystkie te góry do zobaczenia, świty, zakupy, dobre jedzenie, żarty i bliskość z przyjaciółmi, wszystkie do kupy wzięte urody, zapachy i smaki nie dla mnie są. Nie chcę ich i nie mam zamiaru poznawać. Bo straciłem zmysły, którymi mógłbym odebrać zewnętrzność. A straciłem je wraz ze zniknięciem istnienia, które stanowiło sens. Nie mój, ale świata. Mógłbym spróbować się podnieść i nieść to ścierwo dalej, trzymając siebie samego na rękach i pokazując przechodniom, że coś takiego może się im także przydarzyć, ale nie ma sensu o tym myśleć, bo jednak jest nadzieja, że może się udać. Mógłbym być świadectwem porażki w świecie potencjalnego triumfu. Ale chyba aż tak nie kocham ludzkości, jak mi się wydawało, albo po prostu nie mam ochoto-siły iść dalej, iść nadal, iść gdzieś. Zostanę tutaj i poczekam na wyłączenie telewizora mojej głowy, w którym na paskach we wszystkich kolorach przesuwa się jedno imię. Najpiękniejsze, najcudowniejsze, najwspanialsze, najjaśniejsze… i najokrutniejsze z możliwych. I niemożliwych również.

 

 

„Śpiewie, nie rozbrzmiewaj w krainie umarłych, bo ci, którzy odeszli, składają się z ciszy. I żaden ból nie ma już do nich dostępu. Nie wyrywaj więc śmierci jej największego daru dla człowieka. Orfeusz szedł jednak dalej.”

 

maj 13 2020 Pająk i reszta
Komentarze (2)

Jest noc, ale wczesna jeszcze. W łazience widziałem pająka, który próbował się wydostać z wanny. Syzyf. Ściany były mokre, więc biedak nie mógł wykorzystać swoich mikroskopijnych haczyków na odnóżach. Wchodził kilka centymetrów – mozolnie, z wysiłkiem, ale cierpliwie – po czym zjeżdżał w dół. Nie przyglądałem się, aby triumfować, wręcz przeciwnie, widziałem w tym stawonogu innego, większego nieco, ale znajdującego się w bardzo podobnej sytuacji. Współczułem jak zwykle, ale nie z powodu wspomnianej analogii, tylko przez widok bezradności, której nie mogą pokonać nawet ciągłe i wyjątkowo zdeterminowane próby. Spojrzałem na tę wannę jakby była całym światem. Trochę jak u Becketta, u którego dzianie się następuje w ściśle określonej przestrzeni, na przykład na płaszczyźnie o bokach A i B, których długość wynosi dokładnie tyle i tyle. Ujrzałem więc wannę jako makroskalę, a pająka, jako istnienie w nim uwięzione. Szanse wyzwolenia żadne, jeśli nie nadejdzie pomoc. Świat stworzony tak, że nie można się z niego wydostać, choćby się starało ze wszystkich sił, bo budowa rzeczywistości to uniemożliwia, a umiejętności i własności istnienia są niewystarczające. Więc pomyślałem, że ta sytuacja jest beznadziejna. Zanim wanna wyschnie na tyle, że emalia pozwoli na jakąś przyczepność, ktoś przyjdzie w nocy i, myjąc ręce, nawet nie zauważy, że impet wody najpierw zrzucił, a potem zaciągnął pająka do kanalizacji. Tymczasem on próbował. Bez przerwy. Po każdym zsunięciu natychmiast, nie zastygając nawet na moment w bezruchu, ruszał z powrotem na pionową ścianę, na swoje Cerro Torre. Wierzył, że mu się uda, czy raczej przeczuwał, że walczy o życie? A może chciał po prostu wrócić do domu, na swoją pajęczynę?

 

Antropomorficzne to, ale patrzę tak na świat od zawsze. Nadaję cechy ludzkie przyrodzie ożywionej, a także – moim zdaniem pozornie – nieożywionej. Potrafiłem się wzruszyć na widok złomowanego samochodu, niszczejącego starego muru, czy parasolki wystającej z przystankowego kosza na śmieci. Albo pomagało mi to budować w świecie bliskość, znajdując ją w bezpiecznej relacji z czymś, co raczej nie jest w stanie mnie skrzywdzić, albo dzięki temu poszerzałem świat wyobraźni, albo próbowałem objąć emocjami i swoim sercem wszystko, by choć odrobinę zniwelować cierpienie. Tyle że obejmowanie sercem nie zmniejsza cierpienia ani trochę, za to ma spory koszt, z czego przez lata nie zdawałem sobie sprawy, ale co „łaskawie” i z charakterystyczną dla siebie brutalną szczerością uświadomiła mi Smutna Przyjaciółka.

 

Wracając jednak do pająka w wannie. Poczułem się jak bóg. Nie pomyślałem tak w tamtym momencie, ale przecież decydowałem o życiu i śmierci. Mogłem czymś walnąć owada, puścić wodę z kranu i pozwolić mu spłynąć albo… otworzyć nadpajęcze niebo i wysunąć z niego wielką, łagodną dłoń, niosącą wybawienie. Tak też zrobiłem. Przyłożyłem słoik, aby mógł do niego wejść, a potem wypuściłem. Szybko i raźnie wlazł pod wannę. Mam tylko nadzieję, że przygoda się nie powtórzy, bo następnym razem może nie dojść do „boskiej interwencji”. Uważaj na siebie, pająku.

 

A teraz kilka kwestii, a na pewno dwie. Pierwsza to Bóg. Czy nie mógłby być inny?  Taki, żeby nie trzeba było na wszystko zasługiwać, gubiąc się wśród tajemnic wiary, kanonów, obostrzeń, wymagań i rytuałów? Żeby nie był okrutny, ani wobec Jezusa, ani wobec Hioba, Uziego (Uzy) czy Onana. Aby nie wypędzał z raju, nie zsyłał potopu, nie niszczył Sodomy i Gomory. Najwyraźniej nie może taki być, ale coś tu poważnie nie gra. Skoro istnienie się pojawiło, to czy choćby z tego powodu już nie zasługuje na miłość? Na miłość, która jest zbawieniem. Istnienie JEST wystarczającym powodem, by być kochanym i to bezwarunkowo! Czyli bez założeń, systemu kar i nagród, bez toru przeszkód, podczas którego wybijamy sobie zęby, łamiemy kończyny i kręgosłupy, przede wszystkim moralne. Bez starań, błagania, skowytu, próśb, odpustów, różańców, pokuty, zadośćuczyniania i nie kończących się wątpliwości, czy już zasłużyłem i jestem kochany, czy jeszcze muszę się postarać. Czy bóg nie mógł zaistnieć jako ten, który kocha, wspiera, pomaga, ratuje, wzmacnia i przytula? Nie wybranych, ale wszystkich? Za trudne i nie do przyjęcia. Szkoda. W każdym razie ja poczułem współczucie dla pająka, chociaż mam lekką wersję arachnofobii. Uratowałem go, chcąc jego życia i „szczęścia”, a jestem tylko człowiekiem, na dodatek mającym siebie za nic. Czy Bóg nie może zrobić tego samego dla nas, gdy widzi nasze zmagania? Czy robimy za mało, nie tak, niewłaściwie, a może nie jesteśmy z jego drużyny? Moim zdaniem, boskość nie musi, a co więcej, nie powinna być nieludzka. Brak dobrej siły niosącej pomoc nie raz wydaje na zatracenie tych, którzy próbują. Albo jak pająk, bez przerwy i niezmordowanie, albo inaczej, mniej dynamicznie, nie tak konsekwentnie, bo z wątpliwościami i niewiarą. A przecież są też tacy, który zastygają w bezruchu, bo nie wierzą w „powodzenie swojej beznadziejnej sprawy”. Jak można im nie pomóc, jeśli się jest?!

 

Kwestia druga to człowiek. Ja wobec innych i naprzeciwko nich. Każdy może zrobić dużo, choć wszystko to wydaje się niczym. Przeraża i paraliżuje znikomość gestu na czyjąś rzecz, bo przecież zawsze towarzyszy temu świadomość pojedynczego działania wobec ogromu potrzeb. Tak, sam jestem piewcą takiego przekonania. Ale wracając do przykładu pająka, mój ruch dla jego życia miał znaczenie zasadnicze. Być może sam gest oznaczał mało, ale tak się składa, że oznaczał przy okazji wszystko. Nie chodzi więc o rozstrzyganie dylematu „warto czy nie warto”, ale o to, co zrobimy, gdy staniemy wobec kogoś w potrzebie. Będziemy udawać, że sprawy nie ma i odejdziemy, zaczniemy się zastanawiać, jaki ma to sens i co możemy zyskać, czy po prostu spróbujemy pomóc. Co naturalnie zwycięży, dojdzie do głosu bez większych dylematów, co pozwoli lub nakaże nam wybrać akurat takie, a nie inne wyjście. I znowu: jak można widzieć cierpienie, strach, ból, zagrożenie albo nieszczęście i nie podjąć próby pomocy? Od tego nie można się odwracać. Nie wolno zostawiać kogoś samemu sobie, gdy ze wszystkich sił próbuje wydostać się z potrzasku, a starania kończą się niepowodzeniem. Ktoś, kto to robi, nie ma pojęcia o konsekwencjach swojego działania. To do takich ludzi odnoszą się słynne słowa Husa, który widząc staruszkę dokładającą chrust do jego stosu, powiedział: „O, przesłodka ludzka naiwności”. Ale takich jak Hus - jeśli założyć, że nie jest to tylko gloryfikująca przypowieść, ale fakt - jest bardzo niewielu, a będąc na stosie, rzadko myśli się o innych. Próbujmy więc widzieć i ratować, zanim wejdziemy na szafot.

 

 

tattwamasi   
maj 08 2020 Dawno, dawno temu
Komentarze (0)

Nadwrażliwość. Nie wiedziałem, czym jest, ale podobno ją posiadałem. Nie wiem zresztą nadal, czym niby miałaby być. Może eufemizmem dla niezrównoważenia emocjonalnego, które zdradza nosiciela od najmłodszych lat całkowitym brakiem dystansu poznawczego? W każdym razie ciągle słyszałem od matki, że jestem nadwrażliwy i „będę przeżywać życie podwójnie”. To dobrze – myślałem - dwa razy więcej, to dwa razy lepiej. Wiadomo, dzieci mają proste zasady postrzegania świata, więc nie mogłem przypuszczać, że matka mówi o czymś w rodzaju przekleństwa i robi to z lękiem o przyszłość swojego dziecka. Nadwrażliwość. Czy to ona otworzyła wrota do miejsca pozbawionego nadziei? Czym się objawiała, jeśli ją miałem? Nie wiem, ale...

 

Na trzecim piętrze w mojej klatce mieszkała córka ze starszą, schorowaną matką. Córka też była już osobą po sześćdziesiątce i na pewno miała astmę, bo gdy wchodziła po schodach słyszałem jej charczący oddech nawet przez drzwi. Matka tej pani była od lat przykuta do łóżka i bardzo często wykrzykiwała jakieś zdania albo pojedyncze słowa, a przede wszystkim zwracała się do córki per „mamusiu”, przeciągając w taki skowyczący sposób samogłoski. Nie wiedziałem wtedy, że istnieją choroby neurodegradacyjne, a demencja starcza potrafi się objawiać w sposób tak nieprzewidywalny i okrutny, że trudno zakładać intencjonalnie dobry akt stworzenia, jeśli dopuszcza taką możliwość. Jako sześcio- czy siedmiolatek wiedziałem jedno: ktoś cierpi i trzeba próbować to zmienić. Codziennie więc zrywałem jakieś dziko rosnące róże z krzewów podwórkowych, w czasie kwitnienia wiśni jej gałązki, a jesienią korale jarzębiny i zanosiłem te dobra na czwarte piętro, kładłem na wycieraczkę i uciekałem. Czasami też pukałem albo dzwoniłem i dopiero wtedy wiałem na podwórko albo dwa piętra niżej do domu. Myślałem, że takie gesty ucieszą, uspokoją, a nawet wyleczą starszą panią, dzięki czemu nie będzie już tak strasznie krzyczeć. Wiele lat później, gdy byłem już dorosły, wspomniana córka zaczepiła mnie na schodach i powiedziała, że bardzo mi dziękuje za te prezenty na wycieraczce, bo były dla niej czymś istotnym. Ja natomiast przez lata byłem przekonany, że, raz: nikt nie wiedział, że to ja, dwa: poniosłem całkowitą porażkę w zmaganiu z cierpieniem, bo starsza pani krzyczała niezmiennie jeszcze przez kilka lat, aż w końcu ucichła zupełnie i ostatecznie. To chyba tylko wrażliwość na drugą istotę, a nie nadwrażliwość? Dotyczyła zresztą nie tylko ludzi, ale także zwierząt. Pamiętam, że tłukłem się na podwórku ze starszymi ode mnie chłopcami, bo palili mrówki promieniami słonecznymi skupianymi przez szkło powiększające. Nad morzem pobiłem chłopaka, który rozbijał o falochron meduzy. Najpierw powiedziałem, żeby przestał to robić, a gdy wziął kolejną meduzę i rozbryzgnął ją o beton, rzuciłem się na niego z pięściami. We wczesnym pacholęctwie, podczas pobytów na wsi wystarczyło, że spuściło się mnie na moment z oka, a natychmiast właziłem do budy jakiemuś wiejskiemu psu, który chętnie dzielił się ze mną zawartością swojej miski, a raz jakimś cudem dostałem się do chlewu i położyłem razem z prosiakami przy karmiącej maciorze, czym omal nie doprowadziłem do wylewu mojej przerażonej matki. Podobno wbiłem też widły w nogę gospodarza, który chciał zabić cielaka, bo ktoś z dorosłych nierozważnie mi powiedział, że "wujek poszedł po cielęcinkę". Cielak przeżył, co ważne. Gospodarz też. Byłem również podwórkowym grabarzem. Jeśli znalazłem martwego gołębia, wróbla albo kota, natychmiast dokonywałem pochówku, z całym ceremoniałem. I płaczem. Od kiedy pamiętam, wyciągałem dżdżownice z kałuż po burzy czy intensywnym deszczu. Robię to zresztą do teraz.

 

Rośliny. Gdy inni wchodzili na drzewa i wycinali scyzorykami na korze inicjały, ja, gdy nikt nie patrzył, przytulałem się do pni, próbując je pocieszyć po okaleczeniu. Dalej. Oczywiście biegałem po trawnikach i bardzo się dziwiłem, że od czasu do czasu ktoś na nas za to krzyczy. Aż do momentu, kiedy pewna kobieta powiedziała mi, że trawa czuje i żebym sobie wyobraził, że ktoś przygniata mnie butem, gdy jestem małym i delikatnym źdźbłem. To wystarczyło, abym starał się nie deptać trawy, a gdy się na niej kładłem, zawsze dziękowałem za przytulenie. Czy to są elementy nadwrażliwości? Czy raczej dowód istnienia jakiejś dysfunkcji, skoro podobnych zachowań nie obserwowałem u innych dzieci? Nie wiem. Pójdę krok dalej.

 

Przedmioty. Szklanki i kubki na ociekaczu musiały być zetknięte ze sobą, aby żaden przedmiot nie odczuwał samotności. Wszystko układałem parami albo tak, by najbliższe siebie rzeczy się stykały. Gdy budziłem się w nocy po jakimś złym śnie (najczęściej śniło mi się, że OCEAN - naprawdę potężny, ogromny, przepastny, jak to ocean – wlewa się do mojego pokoju przez dziurkę od klucza), szedłem do kuchni, do łóżka mamy. Ale nie mogłem się położyć, dopóki nie zabrałem ze sobą wszystkich miśków. Znowu zasada, że nikt i nic nie może zostać sam albo samo, powodowała, że matka była dosłownie zasypana górą zabawek, a ja dopiero wtedy mościłem się wśród tej całej menażerii. Miałem mniej więcej trzy lata, gdy robiłem to już świadomie. I trudno było mi się z tym rytuałem rozstać, gdy zacząłem dorastać. Znowu nie wiem, czym to było, ale wydaje mi się, że takie zachowania towarzyszyły po prostu wszystkim i tyle.

 

Pisanie. Zacząłem pisać wcześnie. Nie wiem dlaczego, ale uważałem od początku, że to jest poważna sprawa. Wydaje mi się zresztą, że do zbyt wielu kwestii podchodziłem skrajnie poważnie, co istotnie wpłynęło na odczuwanie elementarnej choćby radości. Ale nie o tym teraz. Pisanie miało być czymś poważnym, więc i tematy takie były. Przede wszystkim cierpienie i śmierć. Skąd to, nie mam pojęcia. W wieku siedmiu lat nie miałem jeszcze bezpośredniej styczności z umieraniem i śmiercią, a jednak te tematy dominowały. Wiele lat później, gdy rozmawiałem z przyjacielem mojego ojca, powiedział mi, że tata bardzo się martwił moją, jak to określił, „homoseksualną wręcz wrażliwością”. Czyżby użycie takiego zwrotu miało na celu uniknięcie słowa „nadwrażliwość”? Ojciec pięknie posługiwał się słowem i na pewno nie miał przekonań seksistowskich, więc ten związek frazeologiczny na pewno coś znaczył. Usłyszałem również podczas tej rozmowy po latach, że rodziców niepokoił mój smutek i bardzo intensywne przeżywanie, zarówno rzeczywistości, jak i nierzeczywistości. Chodziło między innymi o to, że dopóki nie zasnąłem, drzwi do mojego pokoju musiały być uchylone, a światło w przedpokoju włączone. Od zawsze bałem się też łazienki, bo był tam stary piec gazowy, który od czasu do czasu szwankował i „wybuchał”. W ten sposób straciłem kiedyś bezpowrotnie moje słynne na całą okolicę trzycentymetrowe rzęsy. Strach przed łazienką znalazł również wytłumaczenie w wydarzeniu, które miało nadejść w przyszłości, ale do tego będzie jeszcze okazja wrócić. Trudno mi zresztą uwierzyć w tego rodzaju antycypację, chyba że poziom absurdu jest nieskończony, co możliwe.

 

I tak „nadwrażliwość” na zasadzie erozji najpierw wyżłobiła miejsce, a potem urządziła przestrzeń, w której po latach umościła się Smutna Przyjaciółka. Intensywność doznań zdawała się mieć nieograniczoną skalę i pojemność. Ograniczona natomiast okazała się moja wytrzymałość, bo w pewnym momencie wiązki dochodzące i zbierane z otoczenia wypełniły mnie i przygniotły tak bardzo, że któregoś dnia, dosłownie w ciągu kilku godzin poczułem, że mój oddech się spłycił i znacznie przyspieszył, a jakiś ciężar zgiął mnie wpół i wypchnął ramiona nieco do przodu, by spróbowały zamknąć w swoim pozornie bezpiecznym objęciu całkowicie pochyloną głowę.

Tak ruszyłem w świat.

 

 

maj 07 2020 Reprymenda
Komentarze (2)

Postawiłem siebie w kącie. Z kilku powodów. Po pierwsze, zaniedbałem pisanie i opowieść, ale równie dobrze mogę to ująć tak, że pisanie zaniedbało mnie. Mniej płaczliwy jestem ostatnio, nie tak rozedrgany i niespokojny, za to uruchomiły się wszystkie możliwe natręctwa, które skutecznie – w mniemaniu mózgu, ciągle opracowującego strategię zwiększenia wydajności organizmu – mają odciągnąć moje nędzne resztki od kłębiącego się i kłębkowatego jednocześnie leżenia i myślenia. Smutna Przyjaciółka śmieje się ze mnie subtelnie, bo ona nigdy nie rechocze. Uśmiecha się, a w błysku jej oczu widzę ironię, sarkazm i lekką pogardę. Ten wzrok mówi: „No i co, znowu się nie zabiłeś… biedniutki taki. Całemu światu pokazujesz, że znikasz. Nie jesz, nie śpisz, chudniesz, nie odpowiadasz na zaczepki zaniepokojonych bliźnich. Z bezruchu przeszedłeś w kompulsywne działania bez sensu. Układanie płyt CD alfabetycznie, wymiana gniazdek elektrycznych, czyszczenie sprzętu hi-fi, mycie przedłużaczy… Czy ty widzisz, jak to wygląda? Żenujące, doprawdy, żenujące”. Czasami chciałbym się zatłuc jej na złość, żeby przez sekundę, gasnącymi oczami zobaczyć znikający z jej twarzy uśmiech – to mogłaby być satysfakcja. Ale bardziej prawdopodobne, że to podpucha. I w momencie dokonywania się ostatecznego powiedziałaby: „Widzisz, miałam cię tu przywieść i oto jesteś. A właściwie byłeś”. A potem śmiech mógłby być głośniejszy. Więc nadal: NIE. Choć może udowodniłbym światu i sobie, że nie jestem aż taką cipą, że zbolała gęba to nie wszystko, choć dla wielu i tak byłoby to nadto. „Chuj, gówno, dupa!”, jak podobno mówił o złych scenariuszach Kazimierz Dejmek.

 

Postawiłem się w kącie, bo chciałem pisać, ale wiedziałem, że nie bardzo jest o czym i że nie wiem czego się chwycić i jak to potem pociągnąć. Tutaj jest strumień, tutaj jest szybko i rach ciach, bo tak płyną myśli. Dlaczego nie mogłem pisać? Bo wskoczyły natręctwa i działania kompulsywne. Najpierw cztery tygodnie leżałem, właściwie nie wstając, a teraz dla odmiany prawie nie siadam. Fala rzuca, ale statek płynie… Taaa. Nie mogłem pisać, bo jakoś muszę zacząć, zapewne tym, że się urodziłem. To tak na początek. Ale jakie ma znaczenie fakt moich urodzin? Żadne. A samo to, że piszę jest dowodem na moje przyjście na świat. To może coś o rodzicach, dzieciństwie, kilku zapamiętanych faktach i przeżyciach. Tak… i co one miałyby o mnie powiedzieć? Że jak każdy człowiek mam jakąś historię, a w niej jest całkiem sporo bólu, bo na tym polega to pełzanie ziemskie? Po co o tym? Bez sensu. A może chciałbym tym usprawiedliwić coś, czego nie piszę dla odmiany dlatego, że się wstydzę. Nawet przed samym sobą, bo przecież nikt tego nie czyta. A może boję się, że jeśli już ktoś przeczyta, na przykład będę to ja, to powiem o tym kimś, o kim przeczytałem, a to też niestety będę ja, że to kawał chuja i złamasa, bo w życiu trzeba mieć jednak jakieś zasady, a nie być gąbką zamoczoną w szambie, którą wypisuje się na kościołach hasła o upadku cywilizacji. A może nie pisałem dlatego, że tak naprawdę czekam na kosmiczny wyrzyg bólu, którym będzie opowieść o tytułowej spince? Ktoś spyta: spinka? Jaka, kurwa, spinka?! No, ale w sumie racja, bo skoro jest depresja, to i niezła spinka być musi... Prawda, musi. Ale tu chodzi o mały przedmiot, którym spina się włosy. Właściwie, niby do tego jest ten przedmiot powołany i nawet jego etymologia sugeruje przeznaczenie. Jest jednak jedna taka spinka na świecie, która służyła do czegoś innego. I ona, ta drobina, ten pył, nicość prawie, pokroiła mnie w plastry tak przezroczyste, że nie pocięty dół mnie mógł obserwować szybujące dywaniki spinkzerżniętych nanometrowych fragmentów góry. Sprawione soczyście ścierwo zawisło rozpostarte na widoku całego świata, który nie chciał patrzeć, bo co kogoś obchodzi akt, choćby i spektakularnej, ale jednak indywidualnej zagłady. Tyle zwalistych słów z powodu biednej, malutkiej, przerażonej spinki, przedmiotu codziennego użytku dla wielu, dla większości, oprócz może Telly’ego Savalasa.

 

Może więc nie pisałem, bo tak naprawdę chcę pisać tylko o jednym. Oj, odjebże się wreszcie od tej spinki, jakby pewnie powiedział jeden z moich dziadków i spokojnie mogę tak pisać, bo obydwu nie znałem. Pierwszego rozstrzelali Niemcy w Grabówce pod Białymstokiem. Podobno zazdrosny o kobietę facet doniósł na niego, że współpracuje z AK. Drugi dziadek zginął w Warszawie, też zastrzelony przez hitlerowców. Niemiecka precyzja miała stuprocentową skuteczność w męskiej linii trzy pokolenia wstecz, jeśli idzie o moich najbliższych. Chociaż co do drugiego dziadka chodziły słuchy, stanowiąc tajemnicę poliszynela, że on tak naprawdę niewiele miał wspólnego z konspiracją, tylko był szmalcownikiem i okradał, wykorzystywał oraz denuncjował próbujących się ratować Żydów. Szepty trwały przez całe moje dzieciństwo. Że wdowa po dziadku ma złote monety w skórzanych woreczkach, że tego złota ma dużo, że jej to bieda nie grozi - mawiali złośliwi. W sumie też bym się zastanawiał, skąd lubelska wieśniaczka, robotna, i owszem, ma po wojnie sakiewki złota. Nie bardzo to posag, nie bardzo też spotkanie z sezamem. Bardziej możliwe, że jakieś „zwykłe” ludzkie kurewstwo, bo babcia zawsze była wesoła i roześmiana, ale gdy przekraczała próg kościoła, brakowało jej tylko włosienicy, bicza i korony cierniowej, tak była zbolała, cierpiąca i pokutująca. To dzięki niej po raz pierwszy pomyślałem, ze ten zakrwawiony i zmasakrowany Bóg chyba niewiele ma do zaoferowania ludziom radości. „Tajemnica to też wartość” – powiedział mi kiedyś pewien bardzo przyzwoity i dobry ksiądz. Ale gdy się jest katolikiem, wszystko trzeba opierać na tajemnicy, więc nic dziwnego, że te słowa były wypowiedziane z takim przekonaniem.

 

No tak. Nie pisałem, a teraz rzygnąłem trochę. Tylu ludzi wokół i tyle różnych reakcji na mnie. Od jej braku, co dotyczy większości, przez ucieczkę z powodu bezradności i niekiedy przerażenia, autentyczną troskę i pochylenie, po bliskość, stanie gdzieś obok i wobec mnie, z wyciągniętymi rękami, gdybym miał zamiar lub siłą wyższą został zmuszony zlecieć na pysk. Ale wszystko to spotyka się w jakiejś nieistotności, wypłaszczeniu intencji, które nie mają dla mnie znaczenia. Wdzięczny jestem za ciepło, ale nie chcę być za nie wdzięczny! Niczego nie chcę! Chyba że leżeć. Jeśli postanowię leżeć kolejny miesiąc, to właśnie będę robić i niech mi w tym nikt ani nic nie przeszkadza. Ja tak się czołgam na Golgotę. Albo do Disneylandu, bo na pewnym etapie te dwa miejsca to punkty styczne. Nie chcę interakcji, bo wszystkie zachodzą we mnie i jest to proces tak dynamiczny, że aż mi o czaszkę dudni, jakbym był niedomkniętym szybkowarem. Telepie mną aż, tak się tam dzieje, nawet gdy pozornie nie dzieje się nic, bo… leżę. To leżenie to mój himalaizm. Od zawsze chyba, bo nawet na wakacjach nigdzie nie chciałem iść, tylko leżeć i się zastanawiać. Nad czym? A na przykład, gdzie ma początek strach… Czy jest jedno wydarzenie gdzieś i kiedyś, z jakimiś bohaterami, które budzi to bydlę i ono już nie odstępuje człowieka na krok. Wierny pies – strach. Mój przewodnik. A może to nie wydarzenie, tylko urodziłem się strachliwy? Coś tam na jakimś włosku chromosomu nie podpasowało i do niebieskich oczu dorzuciło mi słabość do hipopotamów, zamiłowanie do encyklopedii, niechęć do cynaderek i salcesonu oraz między innymi skłonność do przeżywania strachu tych, którzy teraz cierpią, choć nie mam z nimi „nic wspólnego”. To nie tylko strach. Jest też głębokie poczucie bezsensu, że ja tutaj będę szczęśliwy, a tam gdzieś jest cierpienie niewyobrażalne, które tylko za sprawą jakiegoś demiurgicznego żartu lub absurdalnego zbiegu okoliczności przypadło komuś innemu. To tak, jakby biegli dwaj aniołowie z fiszkami losu w rękach, i wpierdalają się w siebie z impetem, robiąc z fiszek tak zwane motylki. A że szef surowy, zbierają to na chybił trafił, aby szybciej, i biegną do działów wykonawczych FARTU i WPIERDOLU. Przynoszą fiszki, tyle że po zderzeniu one się im nieco pomieszały… Tak to widzę. Więc skąd to poczucie szczęścia lub nie-szczęścia, celowo tak pisanego. Skąd to się bierze? Czy Karol Darwin zobaczyłby we mnie wybryk ewolucji, spoglądając na mnie błyszczącymi ślepiami i mamrocząc coś ze środka tej brody, wyglądającej jak wata cukrowa z gówna. Geny, patogeny, nieporozumeny, wspomneny? Co mnie uczyniło?


Opowieść o ludzkim doświadczeniu, w tym przede wszystkim o cierpieniu nie jest linearna. Nie składa się z faktów i konkretów. Z nich składa się także, ale na ich podstawie nie da się wnioskować. To znaczy, można, ale biorąc pod uwagę efekty poznawcze, nie należy. Człowiek składa się z faktu, że nie jest wyłącznie ich zbiorem. Nawet najbardziej puste istnienie jest czymś pełniejszym, niż zbiór faktów. Dlatego opowieść o bólu można zacząć w każdym punkcie. I w każdym ją przerwać, bo na pewno nie skończyć.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

kwi 27 2020 Żenada-że-boli
Komentarze (2)

Tytuł brzmi z francuska, ale zabawa słowem to jedna z nielicznych spraw, które sprawiają mi odrobinę satysfakcji. Dzięki takim igraszkom budzę w sobie nadzieję pozostawania we względnie sensownej kondycji intelektualnej, ale to nieprawda. Bardziej jest to znowu odwracanie uwagi od tego, co istotne, sposób na „zamiecenie kwestii pod dywan” albo punkt wyjścia do wniosku bohaterki Przeminęło z wiatrem: „Pomyślę o tym jutro”. Zastanawiałem się ostatnio, jak wiele jeszcze będzie tutaj przedwstępów, wstępów, wyjaśnień, sprostowań i zasad. Robię wszystko, aby nie wziąć się do sprawy, a im bliżej jestem granicy tolerancji dla siebie w tym ciągłym eskapizmie, tym mocniej odczuwam zdenerwowanie, irytację, niecierpliwość i wściekłość. Bo jedna z natur sytuacji, w której od lat się znajduję, polega na tym, że ciągle jestem na siebie zły, ewentualnie zażenowany sobą, a najczęściej i jedno, i drugie. Szybko też do tej pierwszej pary dołączają następne, czyli niecierpliwość, gniew, zawstydzenie, bezradność, ckliwość, splątanie myślowe, zafiksowanie na ciągłym, obsesyjnym odtwarzaniu sytuacji z przeszłości, będących źródłem bólu, albo tworzenie w wyobraźni nowych zdarzeń tego typu.

 

Zasada nadrzędna: żadnych marzeń, żadnych pozytywnych emocji, żadnych planów i dobrych wspomnień, żadnej radości i przede wszystkim żadnej nadziei. Niech ktoś spróbuje sobie wyobrazić takie życie. Gdy nie czeka się na nic. Nigdy na nic. Ani na zakup jakiegoś sprawiającego frajdę przedmiotu, ani na potencjalne spotkanie z kimś bliższym lub dalszym, ani na nadchodzące wydarzenia, czym by one nie były, ani na perspektywę zaśnięcia po wielu godzinach upaćkanych niezbyt optymistycznymi myślami, bo dyssomnia jest i czuwa, a sny przynoszą z reguły pogorszenie stanu ogólnego. Książki albo już wszystkie były, albo są jedynie nową opowieścią o starym jak świat i życie nieszczęściu, z filmami podobnie. Mędrcy to kłamcy albo ludzie na tyle zdeterminowani, by wreszcie uwierzyć w cokolwiek, żeby potem móc sobie, a przede wszystkim innym wmówić, że „najważniejsze są sprawy najprostsze; ptak wije gniazdo wśród kwiatów wiśni; cały wszechświat jest w tym żywopłocie”, czy wreszcie moje ulubione: „wszystko jest tobą i ty jesteś wszystkim”. Religia, filozofia, sztuka, nauka – wszystko to kłamstwa, wyciszane myślowo i twórczo przejawy histerii, które mają na celu próbę „sensownego” wypełnienia czasu lub, co jeszcze bardziej kuriozalne, nadanie życiu jakiegoś „sensu”.

 

Działanie pojawia się wtedy, gdy ktoś o coś poprosi. Z reguły taki akt spotyka się z niechęcią i zniecierpliwieniem, a reakcja następuje tylko dlatego, że nie ma sensu unieszczęśliwiać dodatkowo innych, chociaż niekiedy i ta perspektywa znika zupełnie, przez co „innych” po prostu nie ma. Wtedy nie robi się już nic, a do irytacji sobą dochodzi irytacja wszystkimi wokół. Gdyby można było wystrzelić się w kosmos w celach kolonizacyjnych albo dać się zrzucić w kontenerze w tundrę i tam przez chwilę wiedzieć, że nikt niczego ode mnie nie będzie chcieć, chyba że E.T. albo niedźwiedź. Ale... to też nie za dobrze, bo w zamian natychmiast wzmocniłby się problem samoobecności, czyli samotnej współobecności podzielonego ja, które w swej dwoistości zgadza się tylko w jednym, a mianowicie, że każda część nienawidzi drugiej. Tak źle i tak niedobrze. Kolejny pat i nic nie ma.

 

A jednak coś jest. Bezruch podczas opadania na dno, na którym osiądnięcie trudno nazwać sukcesem. Zresztą ileż to trwa?! Są tacy, którzy najwyraźniej opadają w Rów Mariański. Można się wykąpać i odświeżyć, zmienić piżamę i znowu się położyć, odmierzając przepływające dni z nieudawanym zaskoczeniem, że przecież przed chwilą też była niedziela, a świat musiał jednak ostatnio mocno przyspieszyć, skoro jakimś zbiegiem okoliczności po wtorku następuje od razu piątek. Tak właśnie toczy się coś, co toczy mnie.

 

Istnieje etos głoszący, że mężczyźnie nie wypada płakać. W kulturze anglosaskiej mówienie przez mężczyznę o emocjach jest traktowane jako zachowanie, które wręcz nie przystoi dżentelmenowi. Hemingway pisał o zniewieściałych facetach w taki sposób, jakby chciał ich odstrzelić. Odstrzelił jednak siebie. I choć to niewątpliwa strata dla literatury, drogę wybrał słuszną, bo narobił się mniej, a do historii i tak przeszedł, na dodatek z hukiem.

 

[W akapicie powyżej przykład eskapizmu w praktyce. Zostawiam go, bo aż się do siebie uśmiechnąłem, gdy się zorientowałem.]  

 

W każdym razie świat jest nieco inny. Teraz mocno passe jest dzielić go płciowo, rodzajowo, a nawet gatunkowo. Wielki triumf postmodernizmu, polegający na dokonywaniu dowolnych działań na wszystkich elementach bez żadnych reguł, spowodował, że można bez żenady pleść androny, wyznawać oraz patentować absurdy i debilizmy, hołdować wszelkiej maści kretynizmom, rezygnując przy tym w niemal niezauważalny sposób z wolności, samodzielności i autentycznego indywidualizmu. Bo zdecydowanie bardziej chodzi o formę, niż o treść, a co jeszcze smutniejsze, z tą formą też bywa różnie, a z reguły raczej słabo, bo forma, choćby elementarna i najbardziej podstawowa, bez minimum treści się niestety nie obejdzie. Są jednak pewne plusy opisanej sytuacji, bo jak już wspomniałem można wszystko, więc płakać też. Publicznie i za darmo, bez względu na rodzaj, płeć, gender, rasę, gatunek; za opłatą, w specjalnych pomieszczeniach, w których dodatkowo można wszystko rozwalić w proch i pył kijem bejsbolowym; w pracy, domu, na basenie, podczas biegania, jazdy samochodem czy spaceru. Jednym z wyróżników czasów współczesnych jest to, że nikogo nie dziwi płaczący człowiek, a powodów do płaczu jest sporo.

 

Czyli można płakać. Więcej nawet, można i należy, jeśli się potrafi, ale to się kończy. Może nie kończą się same łzy, ale uzdrawiający charakter płaczu, który oczyszcza człowieka na poziomach biochemicznym i emocjonalnym. Mózg wie, co i jak robić, gdy odbierze sygnał, że płacz jest potrzebny od zaraz, podobnie jak wie, w jaki sposób zareagować, gdy receptory wyślą impuls, że wypuszczenie łez stało się faktem. W skrócie, płacz jest po to, by pomóc organizmowi jako całości sprawniej funkcjonować, ale powstrzymanie płaczu następuje dokładnie z tego samego powodu. Po jakimś czasie testowania sprawy mózg zaczyna bagatelizować fizyczno-chemiczne impulsy domagających się łez incydentów, ponieważ - jako bardzo złożony i skomplikowany organ - wie, że kondycja organizmu jest generalnie mizerna, a zagrożenia jako takiego raczej brak, bo od co najmniej pierdyliarda podobnych impulsów w kwestii wydajności panuje rzetelnie uśredniona chujnia. I tak płacz albo przestaje występować, albo spełniać swoje pierwotne funkcje. Aż chce się zacytować Vonneguta: „Dziękuję ci, wielki mózgu!”.

 

Sprawa więc wygląda tak. Nienawidzę siebie, pogardzam sobą, wstydzę się tego, czym jestem. Nie mogę płakać, bo irytuje mnie rozczulanie się nad sobą, a poza tym ćwiczyłem to tyle razy i tak długo, że płacz przestał być rozwiązaniem, zarówno na poziomie psychologicznym jak i biochemicznym. Zdarzają się tygodnie, a nawet miesiące i lata, gdy odczuwam albo tylko dyskomfort, albo prawdziwe fizyczne naruszenie, ale ból naprawdę nie dający chwili wytchnienia i najbardziej nieznośny dotyczy tkanki niewidzialnej, a ta – choć rzeczywiście jej nie widać – ma bardzo szeroką skalę czułości i wysoki próg tolerancji. I wciąż rejestruje, kataloguje, wykreśla jak sejsmograf, a przede wszystkim nie pozwala zapomnieć, że w tej sferze zawsze coś się dzieje. I tam – gdzie dokładnie, nie wiem – ale sobie boli. Ciągle albo pulsacyjnie, wznosząco albo opadająco, smażąco, piecząco, kopiąco albo gniecąco, świdrująco jak ząb albo tępo i głęboko jak bóle reumatyczne. Albo ćmi i lekko tylko przytępia, albo boli tak, że oczy zachodzą bielmem, a świat staje się rozmazany lub wręcz niewidzialny. I bez przerwy, i non stop, i cały czas to samo, tylko w różnym natężeniu. Na dodatek, gdyby ktoś spytał, co i dlaczego boli, nie umiałbym na takie pytania odpowiedzieć. I pomijam fakt, że nikt nie pyta, ale nawet gdyby, to niewielu osobom odważyłbym się coś bąknąć, bo strach i wstyd robią swoje, czyli przerażają i zamykają. I co ja właściwie mógłbym powiedzieć?! Że nie umiem tego nazwać, bo zaistniało we mnie tak dawno, że nie pamiętam innej rzeczywistości, ale to na pewno nastąpiło z jakiegoś bardzo konkretnego powodu, bo skoro ma tak fatalne i bolesne konsekwencje, to ten powód musi być jakiś straszny, nieobejmowalny po prostu, skoro trzeba za niego tak płacić; a o tej przyczynie, chociaż jej nie znam, to jednak lepiej, aby inni też nic, ale to nic nie wiedzieli, bo na taką karę skazuje się tylko za jakieś najcięższe przestępstwa przeciwko prawom ludzkim i boskim oraz generalnie przeciwko życiu. A to jeszcze nie wszystko. Po latach ćwiczenia się w cierpieniu i jego ukrywaniu z powodu poczucia winy i wstydu, mam tak dość tej swojej zbolałej, cierpiącej, wygiętej utrwalonym smutkiem, wewnętrznym marudzeniem, niepokojem, przechyleniem, rozedrganiem i rezonowaniem, płaczliwej gęby, przywołującej albo putta współczucia, albo sępy i hieny dyskomfortu – bo przecież ja taki biedny i męczy mnie coś okrutnie albo dla odmiany psuję nastrój i źle się komponuję z wypacykowanymi, kokardkowymi wnętrzami stworzonymi na potrzeby iluzji doskonałości – że mam ochotę pójść w ślady Hemingwaya i z hukiem przejść do historii, choć zdecydowanie mniej odnotowywalnej. Mam ochotę na „koniec pieśni”, której coda będzie brzmieć: nareszcie. Albo szkoda.

 

 

 

kwi 25 2020 Sposobologia
Komentarze (1)

Gdy myślę, w jaki sposób pisać, jak nazwać sprawy tak trudne do nazwania, bo pochowane jak przerażone zwierzęta; gdy zastanawiam się, jak złapać to uciekające po linoleum robactwo myśli, jak odróżnić kłamstwo od prawdy, sublimację od suchego faktu, wpadam w jakiś stupor. Najpierw czuję przerażenie, bo jak mam się do tego wszystkiego przyznać, zakładając „optymistycznie”, że uda mi się coś nazwać, że pokonam strach przed czymś, przed czym uciekam od kiedy pamiętam, że nie ulegnę pragnieniu kreacji, konieczności modelowej autoprezentacji, która obroni mnie przed światem albo przede mną. To drugie jest zresztą trudniejsze, bo innych może to wszystko nic nie obchodzić, a nawet jeśli się nad sprawą pochylą, nie mogą mieć pewności co do autentyzmu opowieści, bo nie znają faktów. Ja jednak je znam. Nawet jeśli są zdeformowane przez działania Smutnej Przyjaciółki, to mimo wszystko są we mnie żywym obrazem. Napisałem wcześniej, że to ma być „prawda” i mam być w tym ja, ale czy po latach mimikry, mimetyzmu, kreacji, udawania i chowania się, mam jeszcze wgląd w siebie i w coś, co można by nazwać prawdą? Bez wnikania w odwieczny filozoficzny problem, co nią właściwie jest, choć chętnie bym się nim chałupniczo zajął, żeby - jak zwykle - móc odbiec od tematu i zająć się bardzo istotnymi, bo odciągającymi uwagę od sedna imponderabiliami. Nie wiem. Nie wiem, ale chcę spróbować, bo to coś tutaj nie zaistniało po to, bym mógł znowu pokazać mistrzostwo w szpagatach, saltach, wymykach i śrubach, których efekty są dość opłakane z racji zużycia ciała i miernego talentu akrobatycznego. To pisanie nie ma mnie dodatkowao zamykać, tylko otwierać. Ma rozpruć żołądek i wydobyć z niego wszystkie połknięte przez lata śmieci, wydobyć z czaszki mózg i przyjrzeć się jego strukturze, ewentualnym defektom, patologiom, a potem działaniu i skrywanym tajemnicom. Ma przytrzymać mi ręce, związać nogi, bym znowu nie zaczął popisu prestidigitatora, wyciągającego króliki z kapelusza (z zegarkami z dewizką, oczywiście), abym na tych swoich pseudopodiach znowu nie spierdalał jak karakan pod ścianę, między szafki, w pęknięcie wykładziny, gdziekolwiek, tylko żeby się ukryć. To nie jest miejsce na wszystkie te czary-mary i hokusy-pokusy, nędzne, nieudolne, żenujące. Na przykrywanie się kołdrą, gdy do pokoju wchodzi potwór, na ocean alkoholu wlany w siebie, by endorfiny odbyły swój taniec, na seks z kimkolwiek i gdziekolwiek, aby na chwilę zapomnieć o znikającej w okamgnieniu i od dawna cuchnącej rozkładem tkance. Nie. Tutaj ma tego nie być. A nie pamiętam, albo nawet nie wiem, czym jest coś innego. Bardziej nie wiem, niż nie pamiętam.

 

Spróbuję jednak. W tym całym niechceniu, poczuciu bezsensu, bezznaczenia i gównianości pojawiła się myśl, by wyjść z siebie „przed siebie”, wyciągnąć to piszczące, włochato-glutowate i niedorozwinięte istnienie z jego kokonu, jamy czy jaja, i postawić w świetle, które nie daje jasności, ale obnaża. Niech się ukaże to, co niby nie istnieje, a przez całe życie trzyma mnie w swoim pulsującym, mlaszczącym, półprzezroczystym błoniastym wnętrzu.

 

Boję się, że gdy przyjdzie do wydobycia opowieści i faktów, stchórzę, ubarwię, skonfabuluję, schowam się, pobiegnę w dygresje, analogie, refleksje natury ogólnej, najkócej pisząc, zrejteruję.

 

Jest jednak na to metoda, a konkretnie dwie, przynajmniej hipotetycznie. Pierwsza polega na tym, że trudną część wyznania mogę sfabularyzować, jakbym opowiadał streszczenie spektaklu lub filmu, tworząc przy okazji jakiegoś „bohatera wydarzeń”. Druga jest nieco bardziej karkołomna. Jakiś czas temu oglądałem dokument o Tedzie Bundym. Mimo wielu prób wydobycia z niego przez śledczych i dziennikarzy szczegółów dotyczących jego makabrycznych zbrodni, przez lata nie mówił nic, mataczył, zaprzeczał, nie zdradzał żadnych szczegółów. I pewien facet wpadł na genialny pomysł. Wiedział, że osobowości seryjnych morderców mają silne skłonności narcystyczne (na marginesie, według jednej z teorii to stawia obok nich osoby z depresją), więc wykorzystał tę cechę. Przyszedł do Bundy’ego i, nadal pytając o te same zbrodnie co zwykle, tym razem nie zasugerował czy też nie dociekał sprawstwa, tylko potraktował go jako eksperta. Zaczął narzekać, że jest tyle nie wyjaśnionych morderstw, że sprawca jest nieuchwytny, nie wiadomo według jakiej strategii działa, przy czym niewątpliwie jest wybitnie inteligentny (ważne!), że badający sprawę nie mają pojęcia o jego motywach, dalszych planach i tak dalej. I wtedy Bundy natychmiast zaczął mówić, tyle że opowieść była w trzeciej osobie, czyli że tamten, on - morderca, o którego chodzi - prawdopodobnie działa tak i tak, dlatego a dlatego. W ten sposób podał większość faktów dotyczących morderstw, miejsca ukrycia zwłok, a nawet wyjaśnił część motywacji i emocji towarzyszących popełnianiu zbrodni, ciągle opowiadając o tamtym drugim, poszukiwanym, którym w rzeczywistości sam był.

 

To dość zaskakujące, że w opowieści mam zamiar wspierać się metodą stworzoną przez jednego z najsłynniejszych seryjnych morderców w historii, niemniej gdy dojdę do wniosku, że być może nie dam sobie rady z „prawdą”, spróbuję opowiedzieć o faktach w trzeciej osobie, relacjonując je jako coś, co widziałem lub jestem w stanie sobie wyobrazić, a nie jako coś, co rzeczywiście przeżyłem.

 

Wspomniałem wcześniej, że to karkołomne, ale być może zda egzamin i pozwoli wydobyć z siebie do tej pory niewydobywalne. Problemem jest to, że tylko ja mogę to zweryfikować, ale być może uda mi się wyjść z przestrzeni komfortu, która tak naprawdę od lat jest czymś wręcz przeciwnym.

 

kwi 24 2020 Dialog wewnętrzny
Komentarze (2)

To jest jednak tchórzostwo. Jestem tchórzem. Boję się tego, jaki jestem, nie chcąc się jednocześnie zmienić, bo przestałbym wtedy czerpać sporo przyjemności. Tej wprost i przewrotnej.

 

- Ale czy to się bilansuje?

- A czy musi się bilansować?

- Może powinno, bo koszt sumienia jest na tyle duży, że co jakiś czas stajesz pod ścianą naprzeciwko plutonu egzekucyjnego.

- No cóż… „Ma sumienie, niech się męczy”, mówi Raskolnikow.

- Ale ty nikogo nie zrąbałeś siekierą. Raskolnikow, tak…

- Obawiam się, że zrobiłem gorsze rzeczy, niż zabicie kogoś. Podążajcie za prawdą, a prawda was wyzwoli, czy jakoś tak to idzie. Wiadomo, co się dzieje z kimś, kto tkwi w nieprawdzie. Taka osoba jest zniewolona.

- Ale ta wypowiedź odnosi się do wiary w Boga, nie do kwestii moralnych, o których mówisz…

- No dobrze. Nawet jeśli się zgodzę, że moralność Boga jest wątpliwa, bo ukrzyżował swojego syna za moje i twoje grzechy, bo jest Bogiem zawistnym, i sam tak o sobie mówi, bo dał nam wolną wolę, za której użycie ukarał nas wypędzeniem z Edenu, bo, bo, bo… Ciągle ma tę przewagę, że będąc bytem metafizycznym, tworzonym również przeze mnie, nadal może wymagać ode mnie tego, abym był idealny i jak najlepszy. Upadek wchodzi w grę, choć jest karany okrutnie i nieodwołalnie. Chrystus został skatowany na śmierć i ukrzyżowany, Adam i Ewa dali początek nam, najpewniej również depresji, bo przecież nawet jeśli byli najgłupszymi istotami na świecie (co tragikomiczne, stworzonymi na obraz i podobieństwo, ale to może być błąd przekładu), to jednak musiało dotrzeć do nich, co stracili. A więc, jeśli upadnę, zostanę ukarany. Upadam, bo tego chcę, czy dlatego, że mam w sobie skłonność do upadku? Co powoduje, że jedni upadają bardziej, drudzy mniej? Czy ten, który upada rzadziej albo wcale, nie jest przypadkiem lepszy od tego, kto robi to ciągle? A jeśli jest lepszy, to przecież oznacza, że ten drugi jest gorszy. Wniosek: jestem gorszy, a więc jestem zły. Bo upadłem pierwszy raz kiedyś, a miałem nie upaść nigdy. Potem stało się już wszystko jedno, ile tego będzie, bo kara nastąpi i tak, a nie udało się zachować czystego konta.

- Myślisz, że to możliwe, by być człowiekiem i zachować czyste konto od upadku? Znasz takiego człowieka? A nawet jeśli, to co o nim wiesz tak naprawdę? Sądzisz, że ludzie uwielbiają obwieszczać światu swoje niedoskonałości czy wręcz podłość? Zapewniam cię, że nie. I jeszcze jedno: czy jesteś tak wymagający dla innych, jak jesteś dla siebie? Jest rzecz, której nie wybaczyłeś drugiemu człowiekowi?

- Nie mam czego wybaczać. Nikt nie wyrządził mi nigdy aż tak wielkiej krzywdy, abym musiał to nosić lub wybaczać.

- Aha… to jaką w takim razie krzywdę wyrządziłeś sobie, skoro nie potrafisz jej wybaczyć i jesteś dla siebie tak okrutny? Mógłbyś być taki dla kogoś, oprócz siebie?

- Odejdź... kim ty jesteś?

 

Taka rozmowa. Trochę w środku, trochę na zewnątrz – frywolny dialog.

 

- No to, em, powiedz, czym tak obraziłeś świat, czym tak zniszczyłeś ludzi i podważyłeś boskie prawa albo choćby tylko ludzkie założenia ładu moralnego?

- Skłamałem. A kiedy skłamałem pierwszy raz, zacząłem kłamać zawsze.

- Na pewno zawsze?

- Nie zawsze, z reguły.

- Czyli już nie zawsze, a z reguły. A dlaczego skłamałeś po raz pierwszy?

- Nie wiem.

- Nie „nie wiem”, dlaczego? Chciałeś kogoś zniszczyć czy ocalić?

- Nie sądzę, abym chciał kogoś zniszczyć. Mogłem chcieć ocalić, ale… jak to brzmi?!

- To brzmi po ludzku. Kogo chciałeś ocalić?

- Osobę mi bliską, żeby nie czuła bólu…

- A zdarzyło ci się próbować ocalić siebie, abyś nie czuł bólu i w tym celu posłużyć się nieprawdą?

- Jakim cudem ratunkiem może być kłamstwo?

- To na razie zostaw, bo to, co ty nazywasz „kłamstwem”, wcale może nim nie być. Czyli można kłamać, aby ocalić kogoś przed bólem, ale nie można kłamać, gdy chce się oszczędzić bólu sobie, dobrze rozumiem?

- Nie, w ogóle nie powinno się kłamać! W ogóle! Intencja jest nieważna!

- A to już zależy od tego, jakiego bólu doświadczyło się wcześniej i jak bardzo chciało się go w związku z tym uniknąć, aby nie sprezentować innym. Intencja jest bardzo ważna! A gdyby się okazało, że intencja jest najważniejsza, czułbyś się spokojniejszy?

- Mógłbym się czuć spokojniej, bo wiem, że nigdy nie przyświecało mi pragnienie zranienia drugiej istoty, za to zawsze kierowały mną lęk przed reakcją i bolesność faktów dla kogoś…

- Powtórz teraz te słowa dziesięć razy, tak abyś je usłyszał wyraźnie, a gdy już usłyszysz, powiedz, że człowieka, który kieruje się czymś takim uważasz za złego. Tylko jedna prośba: na początku wyobraź sobie, że to nie ty, a dopiero później podstaw tam siebie.

 

- To tak nie działa.

- Wiem. Ale to tak powinno działać.