maj 13 2020

Pająk i reszta


Komentarze: 2

Jest noc, ale wczesna jeszcze. W łazience widziałem pająka, który próbował się wydostać z wanny. Syzyf. Ściany były mokre, więc biedak nie mógł wykorzystać swoich mikroskopijnych haczyków na odnóżach. Wchodził kilka centymetrów – mozolnie, z wysiłkiem, ale cierpliwie – po czym zjeżdżał w dół. Nie przyglądałem się, aby triumfować, wręcz przeciwnie, widziałem w tym stawonogu innego, większego nieco, ale znajdującego się w bardzo podobnej sytuacji. Współczułem jak zwykle, ale nie z powodu wspomnianej analogii, tylko przez widok bezradności, której nie mogą pokonać nawet ciągłe i wyjątkowo zdeterminowane próby. Spojrzałem na tę wannę jakby była całym światem. Trochę jak u Becketta, u którego dzianie się następuje w ściśle określonej przestrzeni, na przykład na płaszczyźnie o bokach A i B, których długość wynosi dokładnie tyle i tyle. Ujrzałem więc wannę jako makroskalę, a pająka, jako istnienie w nim uwięzione. Szanse wyzwolenia żadne, jeśli nie nadejdzie pomoc. Świat stworzony tak, że nie można się z niego wydostać, choćby się starało ze wszystkich sił, bo budowa rzeczywistości to uniemożliwia, a umiejętności i własności istnienia są niewystarczające. Więc pomyślałem, że ta sytuacja jest beznadziejna. Zanim wanna wyschnie na tyle, że emalia pozwoli na jakąś przyczepność, ktoś przyjdzie w nocy i, myjąc ręce, nawet nie zauważy, że impet wody najpierw zrzucił, a potem zaciągnął pająka do kanalizacji. Tymczasem on próbował. Bez przerwy. Po każdym zsunięciu natychmiast, nie zastygając nawet na moment w bezruchu, ruszał z powrotem na pionową ścianę, na swoje Cerro Torre. Wierzył, że mu się uda, czy raczej przeczuwał, że walczy o życie? A może chciał po prostu wrócić do domu, na swoją pajęczynę?

 

Antropomorficzne to, ale patrzę tak na świat od zawsze. Nadaję cechy ludzkie przyrodzie ożywionej, a także – moim zdaniem pozornie – nieożywionej. Potrafiłem się wzruszyć na widok złomowanego samochodu, niszczejącego starego muru, czy parasolki wystającej z przystankowego kosza na śmieci. Albo pomagało mi to budować w świecie bliskość, znajdując ją w bezpiecznej relacji z czymś, co raczej nie jest w stanie mnie skrzywdzić, albo dzięki temu poszerzałem świat wyobraźni, albo próbowałem objąć emocjami i swoim sercem wszystko, by choć odrobinę zniwelować cierpienie. Tyle że obejmowanie sercem nie zmniejsza cierpienia ani trochę, za to ma spory koszt, z czego przez lata nie zdawałem sobie sprawy, ale co „łaskawie” i z charakterystyczną dla siebie brutalną szczerością uświadomiła mi Smutna Przyjaciółka.

 

Wracając jednak do pająka w wannie. Poczułem się jak bóg. Nie pomyślałem tak w tamtym momencie, ale przecież decydowałem o życiu i śmierci. Mogłem czymś walnąć owada, puścić wodę z kranu i pozwolić mu spłynąć albo… otworzyć nadpajęcze niebo i wysunąć z niego wielką, łagodną dłoń, niosącą wybawienie. Tak też zrobiłem. Przyłożyłem słoik, aby mógł do niego wejść, a potem wypuściłem. Szybko i raźnie wlazł pod wannę. Mam tylko nadzieję, że przygoda się nie powtórzy, bo następnym razem może nie dojść do „boskiej interwencji”. Uważaj na siebie, pająku.

 

A teraz kilka kwestii, a na pewno dwie. Pierwsza to Bóg. Czy nie mógłby być inny?  Taki, żeby nie trzeba było na wszystko zasługiwać, gubiąc się wśród tajemnic wiary, kanonów, obostrzeń, wymagań i rytuałów? Żeby nie był okrutny, ani wobec Jezusa, ani wobec Hioba, Uziego (Uzy) czy Onana. Aby nie wypędzał z raju, nie zsyłał potopu, nie niszczył Sodomy i Gomory. Najwyraźniej nie może taki być, ale coś tu poważnie nie gra. Skoro istnienie się pojawiło, to czy choćby z tego powodu już nie zasługuje na miłość? Na miłość, która jest zbawieniem. Istnienie JEST wystarczającym powodem, by być kochanym i to bezwarunkowo! Czyli bez założeń, systemu kar i nagród, bez toru przeszkód, podczas którego wybijamy sobie zęby, łamiemy kończyny i kręgosłupy, przede wszystkim moralne. Bez starań, błagania, skowytu, próśb, odpustów, różańców, pokuty, zadośćuczyniania i nie kończących się wątpliwości, czy już zasłużyłem i jestem kochany, czy jeszcze muszę się postarać. Czy bóg nie mógł zaistnieć jako ten, który kocha, wspiera, pomaga, ratuje, wzmacnia i przytula? Nie wybranych, ale wszystkich? Za trudne i nie do przyjęcia. Szkoda. W każdym razie ja poczułem współczucie dla pająka, chociaż mam lekką wersję arachnofobii. Uratowałem go, chcąc jego życia i „szczęścia”, a jestem tylko człowiekiem, na dodatek mającym siebie za nic. Czy Bóg nie może zrobić tego samego dla nas, gdy widzi nasze zmagania? Czy robimy za mało, nie tak, niewłaściwie, a może nie jesteśmy z jego drużyny? Moim zdaniem, boskość nie musi, a co więcej, nie powinna być nieludzka. Brak dobrej siły niosącej pomoc nie raz wydaje na zatracenie tych, którzy próbują. Albo jak pająk, bez przerwy i niezmordowanie, albo inaczej, mniej dynamicznie, nie tak konsekwentnie, bo z wątpliwościami i niewiarą. A przecież są też tacy, który zastygają w bezruchu, bo nie wierzą w „powodzenie swojej beznadziejnej sprawy”. Jak można im nie pomóc, jeśli się jest?!

 

Kwestia druga to człowiek. Ja wobec innych i naprzeciwko nich. Każdy może zrobić dużo, choć wszystko to wydaje się niczym. Przeraża i paraliżuje znikomość gestu na czyjąś rzecz, bo przecież zawsze towarzyszy temu świadomość pojedynczego działania wobec ogromu potrzeb. Tak, sam jestem piewcą takiego przekonania. Ale wracając do przykładu pająka, mój ruch dla jego życia miał znaczenie zasadnicze. Być może sam gest oznaczał mało, ale tak się składa, że oznaczał przy okazji wszystko. Nie chodzi więc o rozstrzyganie dylematu „warto czy nie warto”, ale o to, co zrobimy, gdy staniemy wobec kogoś w potrzebie. Będziemy udawać, że sprawy nie ma i odejdziemy, zaczniemy się zastanawiać, jaki ma to sens i co możemy zyskać, czy po prostu spróbujemy pomóc. Co naturalnie zwycięży, dojdzie do głosu bez większych dylematów, co pozwoli lub nakaże nam wybrać akurat takie, a nie inne wyjście. I znowu: jak można widzieć cierpienie, strach, ból, zagrożenie albo nieszczęście i nie podjąć próby pomocy? Od tego nie można się odwracać. Nie wolno zostawiać kogoś samemu sobie, gdy ze wszystkich sił próbuje wydostać się z potrzasku, a starania kończą się niepowodzeniem. Ktoś, kto to robi, nie ma pojęcia o konsekwencjach swojego działania. To do takich ludzi odnoszą się słynne słowa Husa, który widząc staruszkę dokładającą chrust do jego stosu, powiedział: „O, przesłodka ludzka naiwności”. Ale takich jak Hus - jeśli założyć, że nie jest to tylko gloryfikująca przypowieść, ale fakt - jest bardzo niewielu, a będąc na stosie, rzadko myśli się o innych. Próbujmy więc widzieć i ratować, zanim wejdziemy na szafot.

 

 

tattwamasi   
14 maja 2020, 20:31
Większość z nas jednak w coś lub kogoś wierzy i chodziło mi jedynie o to, że jeśli ma już istnieć jakaś wiara, to niech przynosi szeroko pojęte dobro. I dla wyznawców, i dla pozostałych. Poza tym chciałem podkreślić niemożliwość moralną związaną z niepomaganiem, zarówno w wymiarze boskim jak i ludzkim
Nazywam się A
13 maja 2020, 23:32
Muszę zacząć od prostej deklaracji: w boga już nie wierzę. Już. Wierzę za to w to, co napisałeś: "Istnienie JEST wystarczającym powodem, by być kochanym i to bezwarunkowo! Czyli bez założeń, systemu kar i nagród, bez toru przeszkód, podczas którego wybijamy sobie zęby, łamiemy kończyny i kręgosłupy, przede wszystkim moralne. Bez starań, błagania, skowytu, próśb, odpustów, różańców, pokuty, zadośćuczyniania i nie kończących się wątpliwości, czy już zasłużyłem i jestem kochany, czy jeszcze muszę się postarać.". To trudna wiara, ale mam ją w sobie. Pomaga mi w niej świadomość, że nie żyjemy w żadnej "makroskali" czy innym "boskim wymiarze rzeczy" - żyjemy w swojej ludzkiej skali, w której to co robimy ma znaczenie. Dla każdego pewnie ta skala jest nieco inna, ale nie potrafię sobie wyobrazić prawdziwego życia w większej. Świadomość ogromu cierpień ludzkości to jedno. Drugie to to, co można z tym realnie zrobić. Odpowiedź na to pytanie, to dla mn

Dodaj komentarz