kwi 23 2020

Przejaw pierwszy (choć nie na pewno)


Komentarze: 4

Bardzo trudno jest dostrzec początek. I nie piszę teraz o przyczynach, a raczej o skutkach, które z całą pewnością jakieś przyczyny mają, ale dopatrzenie się ich jest niemal niemożliwe. Bez jakiegoś lustra, bez drugiego człowieka, któremu się zaufa, który wytrzyma te wszystkie kaskadowe, histeryczne, nie kończące się opowieści, dygresje, analogie, przenośnie, pauzy, zawieszenia itd. I w trakcie albo później się nie porzyga, albo nie przekaże w ręce policji lub świętej inkwizycji.

 

Nawet tutaj chciałem dokonać zabiegu, w którym przoduje Smutna Przyjaciółka. Zaczynam pisać lub mówić w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale bardzo szybko przechodzę w osobę trzecią, liczby pojedynczej lub mnogiej, że jakiś „on”, jacyś „oni”, jakiś „człowiek”, jacyś „ludzie”, „inny”, „inni”. A chodzi o mnie. Zawsze chodzi o mnie, co staje się poważnym problemem, bo cierpiące „ja” błyskawicznie zostaje utożsamione (przeze mnie) w domagającym się uwagi „ego”, żądającym poklasku, spełnienia wszystkich zachcianek, postawienia na pierwszym miejscu w świecie, a nawet we wszechświecie. To jest jak zderzenie dwóch pędzących aut, tyle że cierpiące ja stoi w miejscu, za to ego rozpędza się, ile tylko fabryka dała, i całą tą energią kinetyczną, z całkowitą świadomością mocy sprawczej rozgniecenia i zmiażdżenia obranego celu – uderza.

 

Coś na marginesie. Nie chcę wchodzić w gmatwaniny pojęciowe, szczególnie że logika nie jest sprawnością zaburzeń afektywnych, ale tutaj aż sie prosi o wyjaśnienie, jakim cudem ego uderza w ja, aby je zniszczyć, podczas gdy oba te byty są częścią tego samego nosiciela. Nie wdając się w szczegóły, ego w depresji żywi się ja. Staje się czarnoksiężnikiem, imperatorem, a nawet bogiem, który domaga się codziennej krwawej ofiary z przerażonej cząstki subtelnej. I wcale nie chce jej zniszczyć, ale czerpie energię do istnienia z ciągłego szantażowania i powolnego maltretowania ja. Ego dobrze wie, że bez ja zdechnie z głodu, więc robi wszystko, by nie odciąć się od źródła życia. Czasami przesadzi, wtedy nosiciel popełnia samobójstwo. Unicestwienie nie jest więc celem ego, ale może być - choć brzmi to dość makabrycznie czy groteskowo w kontekście śmierci samobójczej -  konsekwencją lub skutkiem ubocznym jego działań, efektem przeliczenia się co do odporności skorupy nosiciela.

 

W każdym razie ego uderza. Na poziomie doświadczenia dochodzi wtedy to rozbicia, ale na poziomie świadomości zupełnie nie wiadomo, z jakiego powodu. Dość naturalne życiowo stwierdzenie "mam problem", niezauważalnie zostaje zastąpione innym - "jestem problemem". Smutna Przyjaciółka zadba o to, abym z jednej strony pragnął pomocy, bo ból, samotność, wstyd i rozpacz są nie do zniesienia, z drugiej strony jednak będzie szeptać, że nie mam do tego prawa, bo na taki los sobie zasłużyłem (nie mówiąc, czym konkretnie, ale namawiając mnie do poszukiwania wszystkich możliwych i niemożliwych powodów), ponadto jakim prawem chcę zająć w pełnym cierpienia świecie miejsce pierwszoplanowe, skoro moja niedoskonałość jest po prostu tak monstrualna, że ani świat, ani nawet pojedynczy człowiek, nie wspominając o jakimś bóstwie, w najmniejszym stopniu nie są zainteresowane ratowaniem mnie, ba, najlepiej byłoby jednak, gdybym istnieć przestał, bo zajmowanie się kimś tak nie zasługującym na uwagę jest czymś urągającym prawu do życia w ogóle.

 

Na poziomie doświadczenia dochodzi do odebrania prawa do życia. Znowu ten sam zabieg językowy, posłuszny pozostawaniu w ukryciu i autopogardzie… Dlaczego? Bo to zdanie powinno brzmieć: odbieram sobie prawo do życia, bo siebie nienawidzę. Jestem marnotrawstwem energetycznym, białkowym, ludzkim. Jestem definicją sarkazmu istnienia, skazą, deformacją, śmiechem idioty. Nie powinienem żyć, ale skoro żyję, muszę cierpieć. Nie byle jak, ale strasznie. Tak bardzo, aby nie pojawiał się nawet cień wątpliwości, że na takie cierpienie może zostać skazany tylko ktoś, kto dopuścił się rzeczy najokropniejszych, najpodlejszych, nie mieszczących się w kategoriach opisowych. Jestem błędem istnienia i muszę za to zapłacić. I zapłacę.

25 kwietnia 2020, 04:23
Zostawiam Freuda, ale podział na "ja" i "ego" mi odpowiada, bo ułatwia opowieść. Najkrócej: "ja" to dzieciak i chłopak we mnie, z reguły przerażony i bezbronny, ale też czysty intencjonalnie i moralnie; "ego" to moloch, połączenie inkwizytora ze złośliwym bożkiem, przekrwione oko, w którego spojrzeniu na pewno nie znajdzie się współczucia, a jedynie "sprawiedliwość" w sensie ilościowym.
24 kwietnia 2020, 15:44
Pokruszona... ile znaczeń w czymś nieopisywalnym bez sprofanowania. Każdy ból musi kiedyś zacząć mówić o sobie. Będzie się tego domagać. Empatia ukierunkowuje zewnętrznie, aby tylko nie zajmować się wnętrzem. Wszystko jest mniej ohydne, niż to...
pokruszenie
24 kwietnia 2020, 14:33
jestem nosicielką ohydnych , wiecznie rozkładających się myśli. codziennie to samo. dziękuje Bogu że zdaje sobie jeszcze sprawe ze to coś w środku to problem. i to poważny. Ok. muszę zacząć działać, czas na zmianę.. ale to nie takie proste. zostawić to wszystko? tą wieloletnią ochronę . bezpieczeństwo? komfort. pytanie... wolę być.zdrowa ? praca, szkoła. obowiązki. czy dalej tkwić w komforcie A raczej dyzkomforcie ? Że swoimi potworami. www.pokruszenie.blogspot.com
Nazywam się A
23 kwietnia 2020, 21:57
"ego w depresji żywi się ja"... Czy tylko w depresji? A jeśli tak, to czy można być "dobrze funkcjonującym pacjentem depresyjnym"? No i na koniec... czym właściwie jest to "ja"? Kiedyś wierzyłem w holistyczne podejście, które mi mówiło, że "ja" to wszytko co mieści się "w skorupie nosiciela" włączenie z ego. Teraz kiedy mi się kredki z piórnika rozsypały po okolicy wcale już tak nie czuję...

Dodaj komentarz