Reprymenda
Komentarze: 2
Postawiłem siebie w kącie. Z kilku powodów. Po pierwsze, zaniedbałem pisanie i opowieść, ale równie dobrze mogę to ująć tak, że pisanie zaniedbało mnie. Mniej płaczliwy jestem ostatnio, nie tak rozedrgany i niespokojny, za to uruchomiły się wszystkie możliwe natręctwa, które skutecznie – w mniemaniu mózgu, ciągle opracowującego strategię zwiększenia wydajności organizmu – mają odciągnąć moje nędzne resztki od kłębiącego się i kłębkowatego jednocześnie leżenia i myślenia. Smutna Przyjaciółka śmieje się ze mnie subtelnie, bo ona nigdy nie rechocze. Uśmiecha się, a w błysku jej oczu widzę ironię, sarkazm i lekką pogardę. Ten wzrok mówi: „No i co, znowu się nie zabiłeś… biedniutki taki. Całemu światu pokazujesz, że znikasz. Nie jesz, nie śpisz, chudniesz, nie odpowiadasz na zaczepki zaniepokojonych bliźnich. Z bezruchu przeszedłeś w kompulsywne działania bez sensu. Układanie płyt CD alfabetycznie, wymiana gniazdek elektrycznych, czyszczenie sprzętu hi-fi, mycie przedłużaczy… Czy ty widzisz, jak to wygląda? Żenujące, doprawdy, żenujące”. Czasami chciałbym się zatłuc jej na złość, żeby przez sekundę, gasnącymi oczami zobaczyć znikający z jej twarzy uśmiech – to mogłaby być satysfakcja. Ale bardziej prawdopodobne, że to podpucha. I w momencie dokonywania się ostatecznego powiedziałaby: „Widzisz, miałam cię tu przywieść i oto jesteś. A właściwie byłeś”. A potem śmiech mógłby być głośniejszy. Więc nadal: NIE. Choć może udowodniłbym światu i sobie, że nie jestem aż taką cipą, że zbolała gęba to nie wszystko, choć dla wielu i tak byłoby to nadto. „Chuj, gówno, dupa!”, jak podobno mówił o złych scenariuszach Kazimierz Dejmek.
Postawiłem się w kącie, bo chciałem pisać, ale wiedziałem, że nie bardzo jest o czym i że nie wiem czego się chwycić i jak to potem pociągnąć. Tutaj jest strumień, tutaj jest szybko i rach ciach, bo tak płyną myśli. Dlaczego nie mogłem pisać? Bo wskoczyły natręctwa i działania kompulsywne. Najpierw cztery tygodnie leżałem, właściwie nie wstając, a teraz dla odmiany prawie nie siadam. Fala rzuca, ale statek płynie… Taaa. Nie mogłem pisać, bo jakoś muszę zacząć, zapewne tym, że się urodziłem. To tak na początek. Ale jakie ma znaczenie fakt moich urodzin? Żadne. A samo to, że piszę jest dowodem na moje przyjście na świat. To może coś o rodzicach, dzieciństwie, kilku zapamiętanych faktach i przeżyciach. Tak… i co one miałyby o mnie powiedzieć? Że jak każdy człowiek mam jakąś historię, a w niej jest całkiem sporo bólu, bo na tym polega to pełzanie ziemskie? Po co o tym? Bez sensu. A może chciałbym tym usprawiedliwić coś, czego nie piszę dla odmiany dlatego, że się wstydzę. Nawet przed samym sobą, bo przecież nikt tego nie czyta. A może boję się, że jeśli już ktoś przeczyta, na przykład będę to ja, to powiem o tym kimś, o kim przeczytałem, a to też niestety będę ja, że to kawał chuja i złamasa, bo w życiu trzeba mieć jednak jakieś zasady, a nie być gąbką zamoczoną w szambie, którą wypisuje się na kościołach hasła o upadku cywilizacji. A może nie pisałem dlatego, że tak naprawdę czekam na kosmiczny wyrzyg bólu, którym będzie opowieść o tytułowej spince? Ktoś spyta: spinka? Jaka, kurwa, spinka?! No, ale w sumie racja, bo skoro jest depresja, to i niezła spinka być musi... Prawda, musi. Ale tu chodzi o mały przedmiot, którym spina się włosy. Właściwie, niby do tego jest ten przedmiot powołany i nawet jego etymologia sugeruje przeznaczenie. Jest jednak jedna taka spinka na świecie, która służyła do czegoś innego. I ona, ta drobina, ten pył, nicość prawie, pokroiła mnie w plastry tak przezroczyste, że nie pocięty dół mnie mógł obserwować szybujące dywaniki spinkzerżniętych nanometrowych fragmentów góry. Sprawione soczyście ścierwo zawisło rozpostarte na widoku całego świata, który nie chciał patrzeć, bo co kogoś obchodzi akt, choćby i spektakularnej, ale jednak indywidualnej zagłady. Tyle zwalistych słów z powodu biednej, malutkiej, przerażonej spinki, przedmiotu codziennego użytku dla wielu, dla większości, oprócz może Telly’ego Savalasa.
Może więc nie pisałem, bo tak naprawdę chcę pisać tylko o jednym. Oj, odjebże się wreszcie od tej spinki, jakby pewnie powiedział jeden z moich dziadków i spokojnie mogę tak pisać, bo obydwu nie znałem. Pierwszego rozstrzelali Niemcy w Grabówce pod Białymstokiem. Podobno zazdrosny o kobietę facet doniósł na niego, że współpracuje z AK. Drugi dziadek zginął w Warszawie, też zastrzelony przez hitlerowców. Niemiecka precyzja miała stuprocentową skuteczność w męskiej linii trzy pokolenia wstecz, jeśli idzie o moich najbliższych. Chociaż co do drugiego dziadka chodziły słuchy, stanowiąc tajemnicę poliszynela, że on tak naprawdę niewiele miał wspólnego z konspiracją, tylko był szmalcownikiem i okradał, wykorzystywał oraz denuncjował próbujących się ratować Żydów. Szepty trwały przez całe moje dzieciństwo. Że wdowa po dziadku ma złote monety w skórzanych woreczkach, że tego złota ma dużo, że jej to bieda nie grozi - mawiali złośliwi. W sumie też bym się zastanawiał, skąd lubelska wieśniaczka, robotna, i owszem, ma po wojnie sakiewki złota. Nie bardzo to posag, nie bardzo też spotkanie z sezamem. Bardziej możliwe, że jakieś „zwykłe” ludzkie kurewstwo, bo babcia zawsze była wesoła i roześmiana, ale gdy przekraczała próg kościoła, brakowało jej tylko włosienicy, bicza i korony cierniowej, tak była zbolała, cierpiąca i pokutująca. To dzięki niej po raz pierwszy pomyślałem, ze ten zakrwawiony i zmasakrowany Bóg chyba niewiele ma do zaoferowania ludziom radości. „Tajemnica to też wartość” – powiedział mi kiedyś pewien bardzo przyzwoity i dobry ksiądz. Ale gdy się jest katolikiem, wszystko trzeba opierać na tajemnicy, więc nic dziwnego, że te słowa były wypowiedziane z takim przekonaniem.
No tak. Nie pisałem, a teraz rzygnąłem trochę. Tylu ludzi wokół i tyle różnych reakcji na mnie. Od jej braku, co dotyczy większości, przez ucieczkę z powodu bezradności i niekiedy przerażenia, autentyczną troskę i pochylenie, po bliskość, stanie gdzieś obok i wobec mnie, z wyciągniętymi rękami, gdybym miał zamiar lub siłą wyższą został zmuszony zlecieć na pysk. Ale wszystko to spotyka się w jakiejś nieistotności, wypłaszczeniu intencji, które nie mają dla mnie znaczenia. Wdzięczny jestem za ciepło, ale nie chcę być za nie wdzięczny! Niczego nie chcę! Chyba że leżeć. Jeśli postanowię leżeć kolejny miesiąc, to właśnie będę robić i niech mi w tym nikt ani nic nie przeszkadza. Ja tak się czołgam na Golgotę. Albo do Disneylandu, bo na pewnym etapie te dwa miejsca to punkty styczne. Nie chcę interakcji, bo wszystkie zachodzą we mnie i jest to proces tak dynamiczny, że aż mi o czaszkę dudni, jakbym był niedomkniętym szybkowarem. Telepie mną aż, tak się tam dzieje, nawet gdy pozornie nie dzieje się nic, bo… leżę. To leżenie to mój himalaizm. Od zawsze chyba, bo nawet na wakacjach nigdzie nie chciałem iść, tylko leżeć i się zastanawiać. Nad czym? A na przykład, gdzie ma początek strach… Czy jest jedno wydarzenie gdzieś i kiedyś, z jakimiś bohaterami, które budzi to bydlę i ono już nie odstępuje człowieka na krok. Wierny pies – strach. Mój przewodnik. A może to nie wydarzenie, tylko urodziłem się strachliwy? Coś tam na jakimś włosku chromosomu nie podpasowało i do niebieskich oczu dorzuciło mi słabość do hipopotamów, zamiłowanie do encyklopedii, niechęć do cynaderek i salcesonu oraz między innymi skłonność do przeżywania strachu tych, którzy teraz cierpią, choć nie mam z nimi „nic wspólnego”. To nie tylko strach. Jest też głębokie poczucie bezsensu, że ja tutaj będę szczęśliwy, a tam gdzieś jest cierpienie niewyobrażalne, które tylko za sprawą jakiegoś demiurgicznego żartu lub absurdalnego zbiegu okoliczności przypadło komuś innemu. To tak, jakby biegli dwaj aniołowie z fiszkami losu w rękach, i wpierdalają się w siebie z impetem, robiąc z fiszek tak zwane motylki. A że szef surowy, zbierają to na chybił trafił, aby szybciej, i biegną do działów wykonawczych FARTU i WPIERDOLU. Przynoszą fiszki, tyle że po zderzeniu one się im nieco pomieszały… Tak to widzę. Więc skąd to poczucie szczęścia lub nie-szczęścia, celowo tak pisanego. Skąd to się bierze? Czy Karol Darwin zobaczyłby we mnie wybryk ewolucji, spoglądając na mnie błyszczącymi ślepiami i mamrocząc coś ze środka tej brody, wyglądającej jak wata cukrowa z gówna. Geny, patogeny, nieporozumeny, wspomneny? Co mnie uczyniło?
Opowieść o ludzkim doświadczeniu, w tym przede wszystkim o cierpieniu nie jest linearna. Nie składa się z faktów i konkretów. Z nich składa się także, ale na ich podstawie nie da się wnioskować. To znaczy, można, ale biorąc pod uwagę efekty poznawcze, nie należy. Człowiek składa się z faktu, że nie jest wyłącznie ich zbiorem. Nawet najbardziej puste istnienie jest czymś pełniejszym, niż zbiór faktów. Dlatego opowieść o bólu można zacząć w każdym punkcie. I w każdym ją przerwać, bo na pewno nie skończyć.
Dodaj komentarz