kwi 25 2020

Sposobologia


Komentarze: 1

Gdy myślę, w jaki sposób pisać, jak nazwać sprawy tak trudne do nazwania, bo pochowane jak przerażone zwierzęta; gdy zastanawiam się, jak złapać to uciekające po linoleum robactwo myśli, jak odróżnić kłamstwo od prawdy, sublimację od suchego faktu, wpadam w jakiś stupor. Najpierw czuję przerażenie, bo jak mam się do tego wszystkiego przyznać, zakładając „optymistycznie”, że uda mi się coś nazwać, że pokonam strach przed czymś, przed czym uciekam od kiedy pamiętam, że nie ulegnę pragnieniu kreacji, konieczności modelowej autoprezentacji, która obroni mnie przed światem albo przede mną. To drugie jest zresztą trudniejsze, bo innych może to wszystko nic nie obchodzić, a nawet jeśli się nad sprawą pochylą, nie mogą mieć pewności co do autentyzmu opowieści, bo nie znają faktów. Ja jednak je znam. Nawet jeśli są zdeformowane przez działania Smutnej Przyjaciółki, to mimo wszystko są we mnie żywym obrazem. Napisałem wcześniej, że to ma być „prawda” i mam być w tym ja, ale czy po latach mimikry, mimetyzmu, kreacji, udawania i chowania się, mam jeszcze wgląd w siebie i w coś, co można by nazwać prawdą? Bez wnikania w odwieczny filozoficzny problem, co nią właściwie jest, choć chętnie bym się nim chałupniczo zajął, żeby - jak zwykle - móc odbiec od tematu i zająć się bardzo istotnymi, bo odciągającymi uwagę od sedna imponderabiliami. Nie wiem. Nie wiem, ale chcę spróbować, bo to coś tutaj nie zaistniało po to, bym mógł znowu pokazać mistrzostwo w szpagatach, saltach, wymykach i śrubach, których efekty są dość opłakane z racji zużycia ciała i miernego talentu akrobatycznego. To pisanie nie ma mnie dodatkowao zamykać, tylko otwierać. Ma rozpruć żołądek i wydobyć z niego wszystkie połknięte przez lata śmieci, wydobyć z czaszki mózg i przyjrzeć się jego strukturze, ewentualnym defektom, patologiom, a potem działaniu i skrywanym tajemnicom. Ma przytrzymać mi ręce, związać nogi, bym znowu nie zaczął popisu prestidigitatora, wyciągającego króliki z kapelusza (z zegarkami z dewizką, oczywiście), abym na tych swoich pseudopodiach znowu nie spierdalał jak karakan pod ścianę, między szafki, w pęknięcie wykładziny, gdziekolwiek, tylko żeby się ukryć. To nie jest miejsce na wszystkie te czary-mary i hokusy-pokusy, nędzne, nieudolne, żenujące. Na przykrywanie się kołdrą, gdy do pokoju wchodzi potwór, na ocean alkoholu wlany w siebie, by endorfiny odbyły swój taniec, na seks z kimkolwiek i gdziekolwiek, aby na chwilę zapomnieć o znikającej w okamgnieniu i od dawna cuchnącej rozkładem tkance. Nie. Tutaj ma tego nie być. A nie pamiętam, albo nawet nie wiem, czym jest coś innego. Bardziej nie wiem, niż nie pamiętam.

 

Spróbuję jednak. W tym całym niechceniu, poczuciu bezsensu, bezznaczenia i gównianości pojawiła się myśl, by wyjść z siebie „przed siebie”, wyciągnąć to piszczące, włochato-glutowate i niedorozwinięte istnienie z jego kokonu, jamy czy jaja, i postawić w świetle, które nie daje jasności, ale obnaża. Niech się ukaże to, co niby nie istnieje, a przez całe życie trzyma mnie w swoim pulsującym, mlaszczącym, półprzezroczystym błoniastym wnętrzu.

 

Boję się, że gdy przyjdzie do wydobycia opowieści i faktów, stchórzę, ubarwię, skonfabuluję, schowam się, pobiegnę w dygresje, analogie, refleksje natury ogólnej, najkócej pisząc, zrejteruję.

 

Jest jednak na to metoda, a konkretnie dwie, przynajmniej hipotetycznie. Pierwsza polega na tym, że trudną część wyznania mogę sfabularyzować, jakbym opowiadał streszczenie spektaklu lub filmu, tworząc przy okazji jakiegoś „bohatera wydarzeń”. Druga jest nieco bardziej karkołomna. Jakiś czas temu oglądałem dokument o Tedzie Bundym. Mimo wielu prób wydobycia z niego przez śledczych i dziennikarzy szczegółów dotyczących jego makabrycznych zbrodni, przez lata nie mówił nic, mataczył, zaprzeczał, nie zdradzał żadnych szczegółów. I pewien facet wpadł na genialny pomysł. Wiedział, że osobowości seryjnych morderców mają silne skłonności narcystyczne (na marginesie, według jednej z teorii to stawia obok nich osoby z depresją), więc wykorzystał tę cechę. Przyszedł do Bundy’ego i, nadal pytając o te same zbrodnie co zwykle, tym razem nie zasugerował czy też nie dociekał sprawstwa, tylko potraktował go jako eksperta. Zaczął narzekać, że jest tyle nie wyjaśnionych morderstw, że sprawca jest nieuchwytny, nie wiadomo według jakiej strategii działa, przy czym niewątpliwie jest wybitnie inteligentny (ważne!), że badający sprawę nie mają pojęcia o jego motywach, dalszych planach i tak dalej. I wtedy Bundy natychmiast zaczął mówić, tyle że opowieść była w trzeciej osobie, czyli że tamten, on - morderca, o którego chodzi - prawdopodobnie działa tak i tak, dlatego a dlatego. W ten sposób podał większość faktów dotyczących morderstw, miejsca ukrycia zwłok, a nawet wyjaśnił część motywacji i emocji towarzyszących popełnianiu zbrodni, ciągle opowiadając o tamtym drugim, poszukiwanym, którym w rzeczywistości sam był.

 

To dość zaskakujące, że w opowieści mam zamiar wspierać się metodą stworzoną przez jednego z najsłynniejszych seryjnych morderców w historii, niemniej gdy dojdę do wniosku, że być może nie dam sobie rady z „prawdą”, spróbuję opowiedzieć o faktach w trzeciej osobie, relacjonując je jako coś, co widziałem lub jestem w stanie sobie wyobrazić, a nie jako coś, co rzeczywiście przeżyłem.

 

Wspomniałem wcześniej, że to karkołomne, ale być może zda egzamin i pozwoli wydobyć z siebie do tej pory niewydobywalne. Problemem jest to, że tylko ja mogę to zweryfikować, ale być może uda mi się wyjść z przestrzeni komfortu, która tak naprawdę od lat jest czymś wręcz przeciwnym.

 

Nazywam się A
26 kwietnia 2020, 17:07
Jeden tylko drobiazg... To nie zabójca wymyślił metodę tylko detektyw. Więc znów powrót do intencji... Może nawet ten detektyw tylko elegancko skorzystał z metody, dzięki której powstała literatura? A to oznacza bardzo dobre towarzystwo...

Dodaj komentarz