Kategoria

Refleksje, myśli, wątpliwości


lis 18 2022 Lata później dwa
Komentarze (0)

Nie było mnie, a przecież byłem. Gdy zniknę zupełnie, niewiele się zmieni, bo nawet niewiadome się nie spiętrzą, a jedynie utkną w niedopowiedzeniu. Czy możliwa jest wiedza na czyjś temat, czy jedynie przypuszczenia i interpretacje? Nie odpowiem, bo nie wiem, jak zwykle zresztą. Pewne jest jednak, że milczenie mogło być końcem. I trochę nim było. Minął czas. Pejzaż stracił kilku bohaterów, którzy w nim tkwili od zawsze. Nie na zawsze jednak, co przecież jest zupełnie pewne, ale jednocześnie absurdalne. A przede wszystkim trudno pojmowalne i to nawet wtedy, gdy jawi się jako fakt lub ich zbiór. Fakty są niezaprzeczalne podobno, choć i tak większość z nas w nie nie wierzy lub robi wiele, jeśli nie wszystko, by im zaprzeczyć lub przynajmniej na jakiś czas o nich zapomnieć. To, czego nie widzę, nie istnieje. To, czego nie chcę widzieć, istnieje tylko trochę i czasami. Prawda i nieprawda jednocześnie. Choć bardziej nieprawda. 

 

13 grudnia 2020, 27 marca 2022, 19 czerwca 2022. Niby tylko daty, nic więcej. Dla mnie znaczą coś jeszcze. Zniknięcia.

 

Tercet najbliższych nie kończy pochodu w nicość. Nie mogę jednak napisać, że go rozpoczął, bo wszystko to trwa nieprzerwanie od chwili, gdy przejawiła się we mnie świadomość. Szumne to sformułowanie, ale niech będzie. Tym bardziej że dopóki będzie ona, ten orszak będzie się stawać coraz liczniejszy, aż zamieni się w masowy pochód, którym teraźniejszość uda się w przeszłość. I dopiero zniknięcie świadomości zwieńczy ten proces. Dopiero wtedy naprawdę znikną setki imion, jakby ktoś je starł z tablicy. Będzie wśród nich i moje.

tattwamasi   
sie 23 2020 m, em i M
Komentarze (4)

Strata.

 

Pragnienie posiadania, które przeżyło zawód. Niedoceniana obecność, której zniknięcie czyni pejzaż życia nieznośnie pustym lub przynajmniej wybrakowanym. Coś, co było, istnieje nadal, ale stało się częścią innego świata. A nawet jeśli nie istnieje, bo zmieniło wymiar, jak potocznie zwykło się mówić, gdzieś musi się znajdować albo w czymś trzeba je umieścić, bo próżnia to pojęcie fizyczne, dla życia w dużej mierze jednak teoretyczne.


Coś nigdy nie jest czyjeś. Może się takie wydawać, ale nie należy ani do przedmiotu, który jest w posiadaniu, ani – co najmniej w tym samym stopniu – do tego, co podobno posiada. To jest czysta mistyfikacja. Zepchnięcie odpowiedzialności na inny obiekt. Gdyby traktować każdy osobny przedmiot jako posiadający zespół cech, takich jak: kolor, kształt, zapach, gęstość, ciężar, temperatura, to są to cechy immanentne. Mogą ulegać zmianie, zależnie od czynników zewnętrznych, ale należą do przedmiotu niezależnie od jego woli i zamiarów. A więc przedmiot posiada je tylko o tyle, o ile zostały mu dane. Czy można to zatem komuś przekazać lub ofiarować? Aktem woli, owszem, ale tylko nim. Można powiedzieć, że to wystarczający dowód możliwości ofiarowania. A w jakich warunkach takie ofiarowanie następuje? Dlaczego coś ma się zawierać w czymś innym, zachowując jednocześnie swoje indywidualne cechy, zawsze inne od charakteryzujących drugi przedmiot. Przedmioty współistnieją w czasie i przestrzeni, ale inny rodzaj istnienia dotyczy dwóch tkwiących obok siebie głazów narzutowych, a inny dwojga ludzi. Głazy wchodzą ze sobą w interakcję tylko i wyłącznie w wymiarze nieznanym ludzkości albo wskutek rozwiniętej empatii kolejnego obiektu, który skoncentruje na nich uwagę, próbując sobie wyobrazić ich koegzystencję. Na pewno jednak podlegają sile grawitacji i powoli poddają się procesom erozji. Ale czy to wszystko? A jeśli wszystko, czy podlega to ocenie?

 

"A jebał to pies!"

 

Gdy tracisz, cierpisz. Nawet jeśli tak naprawdę niczego nie posiadałeś, bo jest to niemożliwe. Może po prostu trzeba na tym zakończyć. Nie obwiniać nikogo za to, że przestaje do kogoś pozornie należeć, a także nie niszczyć siebie za to, że nie nastąpiło całkowite przekazanie.

 

Może jedyną trwałą prawdą o istnieniu jest jego wieloaspektowa nietrwałość. Czyli zmienność. Bo stan skupienia, choć też chwilowy, bywa o wiele trwalszy, niż czas posiadania.

 

 

 

P.S.: Pisałem powyższe 7.08.2020, nie wiedząc jeszcze, że to dzień rocznicy kolejnej straty. Wiedza przyszła kilka dni później, podobnie jak refleksja, że każdy dzień kalendarza jest rocznicą Jakiejś Straty. Co więcej, skomasowaną.

 

tattwamasi   
lip 31 2020 Tkanka
Komentarze (1)

„Co z ciebie za człowiek, że nie wzruszasz się na widok delfina?!” – krzyczy Anthony Queen w ekranizacji Zorby. Jak to możliwe, że nie doceniasz piękna i radości istnienia, że nie widzisz w tych wyskokach z wody spełnienia odwiecznego pragnienia absolutnej wolności? Jak można tego nie widzieć?!

 

Można jednak nie widzieć. A to nie wszystko. Można chcieć złapać tego delfina hakiem lub bosakiem i wypatroszyć, a gdy jego uśmiechnięte oczy wypełnią się przerażeniem, nie poczuć absolutnie nic i sprawiać zwierzę dalej. Gdyby celem było zjedzenie mięsa, podobno rzeź można jeszcze pojąć (czyżby?), ale gdy jest to już jedynie rozrywka bądź „konieczność” wynikająca z tradycji lub zaistniała w konsekwencji znalezienia się na takim polowaniu, to już co innego.

 

A jak daleko jest od niepodziwiania piękna i nieodczuwania współczucia do zadawania cierpienia w sposób celowy? I co to znaczy „celowy”? To znaczy, że znajduje się w zadawaniu bólu satysfakcję. Mniejsza o to, czy jest ona uświadomiona, czy nie. Po prostu zapada decyzja, że ból będzie zadany. Można nie znać wszystkich konsekwencji takiego zamiaru, a szczątkowa empatia nie będzie wspierać wyobraźni, ale to lepiej dla oprawcy. Dla sprawianego zwierzęcia nie ma to większego znaczenia, czy kat mu współczuje. Wypełnia je zdziwienie i przerażenie, które powoli ustępują nieodwołalności, stopniowo pozbawiającej w swym ruchu świadomości. Ból też ma swój kres. Gdy już zmieni oczy w mętną galaretę, gdy wydobędzie z ciała wszystkie możliwe spazmy i drgnięcia, wreszcie zapada się w siebie i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zostawia zmaltretowaną tkankę, przestając ją dręczyć. Jest po wszystkim. Bezkształtna masa może spocząć na estetycznych tackach i zostać podana w pięknym anturażu na stoły. Albo zostać zmielona na mączkę, która wypełni ciała kolejnych istot prowadzonych na rzeź.

 

Różewicz ocalał. Tak napisał. Inni z pokolenia Kolumbów także. Choć chwilowo, bo teraz ich nie ma. Albo mają sto lat i nawet nie wiedzą, że była jakaś wojna, a cewnik przypomina im smoczek. To rzeczywiście najpiękniejszy ze światów, Herr Leibniz.

 

Nie widać sprzeczności między okrucieństwem i ozdabianiem ciała wizerunkami bezbronnych zwierząt. Totemiczne pohańbienie nie może zajść, jeśli zabija się inne istoty od tych, których wyobrażenie jest święte. A jednak jest w tym albo bezdenna głupota, albo nieskończone okrucieństwo, albo kolejna odsłona przesłodkiej ludzkiej naiwności. Oczywiście, jak zwykle, na pewno będzie to ta ostatnia opcja. Czy jest to jednak istotne dla życia, które stanie się kolejnym kawałkiem mięsa? Nie wiem. Ty wiesz? Jeśli tak, powiedz mi, proszę.

 

Ręka rzeźnika funkcjonuje mechanicznie. Dźwignia, szarpnięcie, skórowanie, wbicie, przechylenie – to po prostu zakres zautomatyzowanych ruchów. Gdy jednak ktoś patrzy w oczy stworzeniu, które błaga o litość, którego świadomość próbuje objąć coś nieświadomego, bo ostatecznego, a mimo to z delikatnym podniesieniem kącików ust przystępuje do metodycznego uboju – wtedy znowu pojawia się Anthony Queen w roli Zorby, ale nie krzyczy: „Jaka piękna katastrofa!”, tylko płacze.

tattwamasi   
cze 26 2020 Czerń
Komentarze (0)

Ciemność zupełna. Już nie tiulowa czy zamszowa, jak ta na początku. Teraz już gęsta, skórzasta, głęboka. Bez gładkości, pozbawiona aksamitności niepokoju. Ciężka, przygniatająca, wilgotna, zimna. Całkowita. Ciemność zmieniła się w czerń. Gdzie jesteś, światło? Gdzie się podziałyście, dobre wspomnienia? Gdzie jesteś, tato, i wy, którzy powtarzaliście, że mnie kochacie i nigdy mnie nie opuścicie? Gdzie Ty jesteś? W czyjej łazience myjesz zęby, tworząc higieniczny wzorzec z Sevres, pod jakim łóżkiem leży zmięty kwiat Twojej bielizny. Gdzie podział się zgiełk, dokąd udały się dźwięki. Dlaczego w tej czerni jest tylko miejsce na nią samą.

 

A w samym środku tego coś, co było mną. Przerażone, porzucone, zniekształcone, nie mogące się zwinąć w embrionalny precel, tak mocno objęte zwalistym cielskiem pozbawionej przezroczystości galarety. Już nie rusza się to ja-nie-ja wcale. Z zygzakowatego, niewidzialnego, ale wyczuwalnego pęknięcia, wąskiego i ostrego jak gardło przed tracheotomią, wydobywa się mocą swych ośmiu ramion tłusty, kosmaty pająk. Wyciska się jak nabrzmiały czyrak, który wystrzeli w przestrzeń. Słyszę szeleszczący odwłok, ocierający się o ranty gęstej ciemności. Czerń to jego matka, z której się wykluł i którą się żywił, aby wreszcie stać się tym, czym jest teraz. Teraz pożywia się sam. Już jest. Zwleka jednak, nie podchodzi od razu. Bada mnie, muska pierwszym z odnóży, potem kolejnymi, cofa się. Zastyga. Czerń jest pełna jego miriad oczu, robi się od nich obła, przylepia się do mnie bąblami coraz pełniejszej, tracącej z czasem nawet mikroskopijny dystans obecności. Przerażenie ustępuje pogodzeniu się z faktami, których nie widać. Tak miało być. Nie było żadnego wyboru, nie istniało inne rozstrzygnięcie. Wszystko wyryto przed czasem, jak jakąś magiczną inskrypcję, którą schowano u nasady potylicy, pod wspinającymi się w górę włosami. Czekała, by teraz się odsłonić i ukazać, zdradzając zapis starożytnego języka, który znał tylko on. Zgoda jest całkowita, walka bezcelowa. To jest pradawna moc, na którą nie działają zaklęcia ani modlitwy. Tak długo kapała na nie nieodwołalność, że w końcu zupełnie je zneutralizowała. Tak bardzo i tak dawno, że można założyć, że nigdy ich nie było. To jest ostateczność. Nic się nie czuje, gdy sprawne odnóża turlają tkanką, owijając nicią, która zmienia indywidualny kiedyś kształt w czarny kokon. Teraz już tylko czekanie, aż zawartość odrobinę skruszeje. Wtedy z lekkim pyknięciem przebije się przez pergamin skóry i zassie stężałą substancję. Czarnym gęstym cielskiem zatrzęsie spazm, a na odwłoku wykwitną lepkie kropelki ekscytacji, podczas gdy zasysana maź, wyłącznie dzięki prawom fizyki, obróci niewidoczne oczy białkami do zewnątrz.

 

Nie będzie wspomnienia życia. Nie zaszczeka pies, nie padnie głośne i gwałtowne „cześć”, rozkruszające ciszę i wypełniające przestrzeń odrzuceniem. Żadnych odczuć więcej. Żadnego snu. Żadnych łez. Nic. Koniec.  

tattwamasi   
cze 05 2020 Nic o czymś
Komentarze (0)

Tak długo mnie tutaj nie było. Ale czy przedtem byłem i czy jest z tym związany jakiś brak? Nie wiadomo, ale nie sądzę. Słowa są przewrotne, bo z jednej strony mogą dać czemuś wyraz, z drugiej jednak często nie przychodzą łatwo, stają się wyciśniętym produktem wystawionym na sprzedaż, a nie znaczeniem samym w sobie, które może dla kogoś stać się czymś istotnym lub obejść bez pozostawienia choćby śladu. Nie było mnie, bo nie wiem, czy jestem. Już nie chodzi nawet o pytanie, kim, ale czy w ogóle. Czy ten zbiór zapętlonych emocji, bólu, przerażenia, braku perspektyw, niewiary w szczęście i radość, czy to jest ktoś lub coś, czy tylko chmura drgającej i rozlewającej się energii. Ściekającej raczej, niż rozlewającej, bo to drugie zakłada potencjalność objęcia sobą czegoś, podczas gdy w tym przypadku nic takiego nie wchodzi w grę. Co najwyżej mogę kogoś zmartwić, zakłopotać, zawstydzić albo zirytować. Nic więcej.

 

Gdzieś buduje się szczęście. Ludzie zawiązują się na kokardkę ciepłem swoich ciał i oddechów, szepcząc obietnice następnego dnia i kolejnych lat. Ktoś parzy kawę albo daje spróbować na palcu potrawę, którą pichci. Ktoś ogląda filmy lub słucha muzyki, którą podpowiada sprytny algorytm. Ktoś wiesza pranie, koniecznie umieszczając skarpetki z pary obok siebie, ktoś inny rzuca to wszystko, by w tym właśnie momencie kochać się na podłodze. Toczy się życie, które nie zna wydarzeń następnego dnia, dopóki nie staną się faktami. Jest bliskość, są marzenia, jest próba zmierzenia się z czasem, który został dany, podczas której podejmie się heroiczny trud nadania jakiegoś sensu kolejnym dniom, latom, a wreszcie całemu życiu. I nieważne, że często się nie udaje. Że się rozpada, że nadchodzi choroba albo śmierć, a w drodze do nich mniejsze i większe katastrofy. To jest wpisane w banał życia, a poważni jeźdźcy życiowi potrafią nawet dostrzec w tym jakąś przewrotną odmianę piękna. Nie ja jednak. Nie ja… Ta znienawidzona pierwsza osoba liczby pojedynczej nie ma nadziei na przytulenie, w którym skroplony oddech ukochanej osoby osiada gorącą mżawką na twarzy, a niekiedy na całym ciele. To zniwelowane do masy atomowej coś, co kiedyś było ja, mieści w sobie jedynie bezkresny ból związany ze stratą, o której nawet nikomu nie może za bardzo powiedzieć, bo istnienie zawsze jest tajemnicą. Tajemnicą dla innych, a często nawet dla dwojga ludzi, którzy próbują siebie nawzajem chronić przed tym, co bolesne, niebezpieczne, trudne. „Trzeba rozmawiać”, powiadają mądrzy tego świata. Być może, ale nie wszyscy potrafią rozmawiać, tak jak nie wszyscy potrafią malować. Niektórym z rozmów wychodzą potworne bohomazy, które nie opowiadają żadnej historii i nie wywołują żadnych emocji, a w każdym razie na pewno nie te pozytywne. Czy zresztą rozmowa jest potrzebna w bliskości? Czy muszę rozmawiać z psem, aby czuć jego miłość? Czy odpowiadając na nią, muszę do niego mówić wierszem? Nie… Bliskość, która jest, jest. Po prostu. Przenika wszystko, jest przestrzenią, w której w ogóle mogło zaistnieć to właśnie spotkanie, to jedyne i niepowtarzalne. Nic nie jest w stanie tego popsuć, chyba że pojawi się ktoś jeszcze. Ale w prawdziwej bliskości w ogóle nie ma na to miejsca. Dwoje ludzi, którzy są połączeni niewidzialnym objęciem, usypiają swoje demony wzajemnie, traktują innych ludzi wokół jako byty współuczestniczące, ale nie mogące zaburzyć rytmu, który jest wyłącznym atrybutem dwóch istnień w sobie. Gdy ktoś to przeniknie, rozpruje kokon, błonę, łożysko, ostrym przedmiotem rozdzierając delikatną tkankę bezpiecznej bliskości, znaczy to, że nie była ona prawdziwa. Gdyby ktoś się zastanawiał, co to za nowomowa i co do jasnej cholery oznacza przymiotnik „prawdziwy”, tłumaczę: to taki lub taka, lub takie, które działają. Ale nie jak bateria, po której wyczerpaniu wcześniej czy później padnie urządzenie, nie jak mechanizm, który na skutek długiej eksploatacji ulega najpierw amortyzacji, później zużyciu, a w końcu awarii. Prawdziwa bliskość i miłość nie są zbudowane z materii, która z definicji jest tymczasowa i stanowi jedynie chwilową formę zmagazynowanej energii. Miłość i bliskość są tą właśnie energią, która zlepia cząstki elementarne w całość, tworząc życie. I odwrotnie, gdy miłość i bliskość znikają z jakiegoś powodu, nic już nie spaja materii. Zaczyna się rozszerzać, jej wiązania stają się mniej stabilne, aż w końcu puszczają, rozsypując byt w mikroskopijny pył, ostatecznie stający się elementem wiatru, w którym nikt nie wyczuje zapachu dawnego istnienia. I w nic nigdy się to już nie połączy, bo straciło sens, którym był jedyne możliwe połączenie. Koniec.

 

Pewien ksiądz powiedział mi kiedyś, że modlitwa o własną śmierć, to grzech ciężki. Pomyślałem, że to bzdura, bo gdy ktoś jest poddany niewyobrażalnemu cierpieniu, ma prawo myśleć o śmierci, jako o wybawieniu. Ja również, jako ktoś współczujący, mogę i nawet powinienem życzyć takiej osobie końca drogi, w której ból potrafił pokonać instynkt życia. Sobie też mogę jej życzyć, gdy wiem, że już nic przede mną nie ma. Mam do tego prawo. Wszystkie te góry do zobaczenia, świty, zakupy, dobre jedzenie, żarty i bliskość z przyjaciółmi, wszystkie do kupy wzięte urody, zapachy i smaki nie dla mnie są. Nie chcę ich i nie mam zamiaru poznawać. Bo straciłem zmysły, którymi mógłbym odebrać zewnętrzność. A straciłem je wraz ze zniknięciem istnienia, które stanowiło sens. Nie mój, ale świata. Mógłbym spróbować się podnieść i nieść to ścierwo dalej, trzymając siebie samego na rękach i pokazując przechodniom, że coś takiego może się im także przydarzyć, ale nie ma sensu o tym myśleć, bo jednak jest nadzieja, że może się udać. Mógłbym być świadectwem porażki w świecie potencjalnego triumfu. Ale chyba aż tak nie kocham ludzkości, jak mi się wydawało, albo po prostu nie mam ochoto-siły iść dalej, iść nadal, iść gdzieś. Zostanę tutaj i poczekam na wyłączenie telewizora mojej głowy, w którym na paskach we wszystkich kolorach przesuwa się jedno imię. Najpiękniejsze, najcudowniejsze, najwspanialsze, najjaśniejsze… i najokrutniejsze z możliwych. I niemożliwych również.

 

 

„Śpiewie, nie rozbrzmiewaj w krainie umarłych, bo ci, którzy odeszli, składają się z ciszy. I żaden ból nie ma już do nich dostępu. Nie wyrywaj więc śmierci jej największego daru dla człowieka. Orfeusz szedł jednak dalej.”

 

maj 14 2020 Krótko
Komentarze (2)

Krótko. Najkrócej. Gdyby umieć wyzbyć się tego, co woła i żąda zbyt wiele. Ukręcić łeb temu, co zawodzi i nie chce ucichnąć, wrzeszcząc jak dziecko, a dzieckiem już nie będąc. Gdyby umieć zrezygnować z siebie, swoich pragnień, marzeń, oczekiwań. Wyrzucić za siebie jak portfel i zegarek, gdy wiadomo, że pieniądze i czas już nie będą mieć znaczenia. Gdyby tak zapomnieć o potencjalności szeptów, które są tak bliskie, że skraplają się na gorącym policzku. Rozerwać więzy między tym co jest a tym, co mogłoby być. Gdyby zapomnieć o wszystkich spojrzeniach pełnych niechęci i obojętności, nie osądzając siebie za bezradność, ani kogoś, kto tak patrzy za okrucieństwo, które z reguły jest pochodną zranienia, strachu lub wynikającego z nich gniewu. Uśmiechnąć się w środku tak potężnie, że uśmiech ten nie mógłby się nie wydostać na zewnątrz, obejmując wszystko wokół jasnością spokoju i zgody na tu i teraz. Gdyby nakazać oczom zapomnieć kadry i całe sekwencje, w których wszystko było pięknem zupełnym, teraz utraconym definitywnie. Zrobić łódeczkę z kory lub cieszyć się z zapachu powietrza po burzy. Gdyby wspomnienie dotyku móc potraktować jako dar otrzymany na zawsze, nie koncentrując się na jego czasie dokonanym. Gdyby móc zobaczyć to co przed, zamiast przyglądać się tylko temu, co już daleko w tyle. Gdyby umieć zasnąć bez modlitwy do kogoś, kto nie wie, że stał się małym wielkim bogiem, a nawet jeśli wie, to zupełnie go to nie interesuje. Gdyby można było zamknięciem drzwi wyrwać sobie ząb przywiązany nitką do klamki i czuć z tego powodu dumę. Gdyby można było się wtulić w zapach, który czyni znowu bezpiecznie schowanym embrionem. Gdyby można było spojrzeć, dotknąć, poczuć jak niewyobrażalny sens potrafi mieć życie i jak piękny może być świat.

 

Wtedy byłoby zupełnie inaczej, niż jest.