Kategoria

Wspomnienia, geneza, początek


wrz 06 2020 Stratatata
Komentarze (7)

Nie uważam, abym był szczególnie dotknięty przez los, koincydencje, probabilistykę lub determinizm. Nie winię nikogo i niczego za przebieg wydarzeń, nie szukam sprawców, winnych, odpowiedzialnych i nie zamierzam wyciągać konsekwencji. Te ostatnie pojawiły się zresztą same, choć tego niedzielnego styczniowego poranka 1988 roku nikt jeszcze nie mógł o nich wiedzieć. Ja w każdym razie nie znałem ich z całą pewnością. Nie jest też wcale powiedziane, że znam je dzisiaj, czyli ponad trzydzieści lat później. Było to jednak wydarzenie na tyle znaczące, że w chwilach wszelkiego rodzaju słabości szukałem w nim usprawiedliwienia, a w momentach samotności lub bezradności tęskniłem za niemożliwą potencjalnością istnienia lub znalezienia ramion, w których mógłbym się skryć i przeczekać najgorsze. Od tego dnia przez większość życia poszukiwałem przytulenia, które mówi: wszystko będzie dobrze.

 

Zdarzają się momenty, czasami trwające w nieskończoność, w których wiesz, a raczej wszystko wokół wie i szepcze do ciebie: Nic i nigdy nie będzie dobrze. Już nic nigdy więcej.

 

A zaczyna się to, na przykład, tak.

 

W dawnych czasach woda w łazience była ogrzewana przez przepływowy piecyk gazowy. Jednym z modeli był PG-3, obły, bodajże z lat 50. lub 60., z dwiema wajchami - do regulacji przepływu gazu i ciśnienia wody. Te sprzęty dość często wybuchały, paląc komuś stojącemu naprzeciw rzęsy, brwi i włosy lub uderzając pokrywą piecyka, jeśli wybuch spowodowany dłuższym czasem bez zapłonu był mocniejszy. Nie znam nikogo, kto nie bałby się korzystać z tych urządzeń i nie zasypiał z myślą, że którejś nocy dojdzie wreszcie do eksplozji, która doprowadzi do śmierci wszystkich domowników, przy okazji obracając w perzynę pół budynku.
Wspomnianej styczniowej niedzieli usłyszałem dziwny dźwięk w łazience, od której dzieliła mnie ściana o grubości półtorej cegły. Dźwięk miarowy, rytmiczny, będący czymś podobnym do warczenia, terkotu czy rzężenia. Bałem się wstać i sprawdzić, co się dzieje, bo rosło we mnie przekonanie, że za moment dojdzie do eksplozji. Przemogłem się jednak, otworzyłem drzwi swojego pokoju i skierowałem się lekko w lewo, do łazienki.

 

Życie bywa zaskakujące. Tak bardzo boisz się czegoś, co nie następuje - i być może nie nastąpi nigdy - że zupełnie zapominasz o innych możliwościach, które są nie mniej przerażające, a które nadchodzą bez zapowiedzi, całkowicie zmieniając rzeczywistość. Tak było również w niedzielę 31 stycznia 1988 roku, w okolicach godziny siódmej rano.

Wszystko, co może znaczyć, wymyka się kategoriom opisowym, gdy brakuje talentu – to przede wszystkim. Wymyka się im również z innego powodu, mianowicie takiego, że ludzkie doświadczenie jest nieprzekazywalne. Przy odrobinie szczęścia, szczerości, wysiłku albo odpowiedniej strategii dramaturgicznej, a częściej dzięki wszystkim wymienionym po trosze, można wywołać u odbiorcy wrażenie przeżycia. Nie jest to jednak doświadczenie, a jedynie jego echo, odbicie, które majaczy dzięki słowom narratora. Można wywołać emocję, niekiedy bardzo konkretną, ale nie będzie to doświadczenie, chyba że emocja zostanie stworzona na skutek muśnięcia innego przeżycia indywidualnego, niesionego przez kogoś, kto odbiera przekaz. To może wzbudzić empatię, odesłać do świata wspomnień, wywołać wzruszenie, dzięki czemu doświadczenie staje się bliższe, ale nigdy nie można się z nim w pełni utożsamić. Chyba że bardzo się tego chce, zakładając, że dzięki temu można będzie nieco zniwelować skutki zamknięcia w samotnym przeżywaniu własnych bolesnych doznań. Po co o tym piszę? Bo to będzie relacja, a więc strumień faktów, które stały się doświadczeniem granicznym. Na wielu płaszczyznach. I to doświadczenie, wynikające z pewnego faktu, dało początek przeżyciom, które wybrzmiewają do dzisiaj. Nie wybrzmią też nigdy do końca, a jedynie się urwą.

 

I skierowałem się lekko w lewo, do łazienki.

Ojciec leżał w progu, drzwi były otwarte. Ściągnięte sportowe spodenki pętały stopy, które poruszały się spazmatycznie, wchodząc w przestrzeń między muszlą klozetową a ścianą. Miał na sobie koszulkę AZS AWF Warszawa, żółtawą, wyblakłą, niewyględną, ale wykorzystywaną dość często jako piżama. Tułów zgięty pod kątem trzydziestu stopni, ręce wzdłuż ciała, wykonujące niezdarne ruchy podobne do tych, które rzucały nogami. Uda i pośladki umazane jasnobrązowym kałem. Głowa leżała lewym policzkiem na linoleum, a z ust wydobywał się dźwięk, który jeszcze przed chwilą interpretowałem jako chrobot, warkot czy rzężenie szykującego się do wybuchu piecyka gazowego. Dziwny był to odgłos. Jakby jakaś stara maszyneria uległa awarii i próbowała wypluć z siebie zatykającą ją mieszaninę smaru, sadzy i kawałków żeliwa. Z drugiej strony powtarzalność i rytmiczność tego dźwięku, prawdopodobnie wymuszanego przez pracę płuc, przypominały wołanie o pomoc, pozbawione jednak konkretnego przekazu. Było to zatem dźwiękowe połączenie awarii i sygnału SOS, w przedziwnie równych proporcjach. Są takie chwile, w których działanie jest blokowane nierealnością sytuacji. To był taki moment.

 

Co zrobi człowiek, widzący planetoidę wielkości Księżyca, wchodzącą w atmosferę i zasłaniającą Słońce, na sekundę przed kolizją z Ziemią? Schowa się pod kołdrę? Zacznie mówić Ojcze nasz? Rozdziawi usta, powie: „O kurwa!”? Wszystkie te reakcje mają takie samo znaczenie i podobny sens, nie wspominając o skuteczności, gdy mowa o wydarzeniu granicznym, jakim jest podany wyżej przykład. Ja jednak próbowałem działać, bo w mój dom nie trafiła planetoida, tylko zaprogramowana śmierć. A choć umieranie jest procesem naturalnym i nieuniknionym, to niektóre jego atrybuty całkowicie obezwładniają, tak bardzo są nonsensowne, dramatyczne, tragikomiczne i niepodobne do wszystkiego, co jest doświadczeniem życia. Paradoks: chociaż śmierć zawsze kończy życie, nie ma z życiem nic wspólnego.

 

Czternastolatek nie wie zbyt wiele o życiu i posiada równie małą wiedzę o jego końcu. Ojciec leżał i rzęził, matka spała za zamkniętymi drzwiami w kuchni. Nie należało jej budzić, bo na pewno wpadłaby w panikę, skutkiem czego trzeba by ratować również ją, a przecież należy się skoncentrować na czymś innym. Może to zresztą tylko taki trik, scena po prostu, która zostanie odegrana, ojciec wstanie albo zacznie oddychać miarowo i wszystko wróci do normy. Należy więc przystąpić do czynności, które okażą się bezsensowne, ale jako jedyne przychodzą do głowy. Siadam przy ojcu i zaczynam do niego mówić, pytam co się stało, głaszczę, próbuję podciągnąć trochę w swoją stronę, może nawet nieco podnieść. I wtedy dzieje się coś niezwykłego, ale nie w sensie bajkowym. W zupełnie innym sensie. Ciało, będące jeszcze moim ojcem, odzyskuje na chwilę jakąś część świadomości.

 

Gdybym znał konsekwencje mojej obecności przy umierającym ojcu, gdybym wiedział, do czego może doprowadzić pragnienie niedocenianej wcześniej normalności, a w związku z tym zabiegi, które mają na celu uzyskanie komunikatu, odpowiedzi, sygnału, aby spróbować skutecznie pomóc; gdybym posiadał wiedzę, czym jest zderzenie życia z wchodzeniem w proces jego wygaszania – zaniechałbym wszelkich czynności, a jedynie przytulił opuszczane przez życie istnienie, asystując kochanej osobie w metamorfozie w ciało. Nie wiedziałem jednak. Nie wiedziałem...

 

To był moment porażający. Oczy. Niebieskie kiedyś tęczówki wpadły w jamy zapadniętych menisków czarnoszarych źrenic, białka straciły sensowność swojej nazwy, zmieniając się w pulsujące czerwone planety. Kule oczu - krwawiące bólem galarety, w które zapadały się tkwiące na nich części składowe, jakby ogromne ciśnienie wciągało wszystko w potężny i nagle powstający lej, przypominający trąbę powietrzną, która zabiera wszystko w środek siebie, ale schodzi w głąb, a nie się wypiętrza; te kiedyś-oczy - spojrzały na mnie... I wtedy zobaczyłem i ja. I wtedy poczułem. Przerażenie, ból wymykający się kategoriom opisowym, bo zwierający tylko siebie, zaskoczenie doświadczeniem ostatecznym, które coraz bardziej się takim stawało, a im bardziej nim było, tym jednocześnie intensywniej zaczynało zanikać; niedowierzanie, prośbę o ratunek lub eutanazję; nieświadomość, pnącą się po gasnącej świadomości, przede wszystkim jednak będącą konsekwencją niewyobrażalnego cierpienia, które stało się mimo wszystko absurdalnym, nieprawdopodobnym i nierealnym, ale jednak faktem. To nie były ludzkie oczy. To nie było ludzkie spojrzenie. Ale jeszcze nie była to śmierć. Mój ojciec zmieniał się na moich oczach w ciało, a instynktowne pragnienie niesienia pomocy spowodowało, że przywróciłem jeszcze istniejący element życia, splątany w agonii z wygaszaniem wszystkiego, co stanowi najmniejszy choćby atrybut obecności. Obudziłem już wpół martwe, w trakcie procesu stawania się martwym zupełnie, odsłaniając najintymniejszy skrawek tajemnicy zmiany życia w jego nieobecność.

 

Defekacja z bólu, spazm przerażenia, upokorzenie anturażu i nieprzygotowania do porzucenia tkankowej formy istnienia. Śmierć jako zwieńczenie procesu umierania, trwającego niewiele dłużej niż kwadrans, ale wypełniającego sobą cały czas, jaki pozostał.

 

Ojciec stracił przytomność. Głaskałem go po głowie i wsłuchiwałem się w kodę. Oddech przygasał, a gdy wysunął się z płuc po raz ostatni, ciało stało się nieco cięższe. Skończone życie zyskuje na wadze, być może o te słynne dwadzieścia jeden gramów. Szepnąłem „kocham cię” i pocałowałem ojca w czoło, jak sam miał w zwyczaju to robić, kiedy byłem dzieckiem.

 

Obudziłem matkę. Zaczął się społeczny akt dramatu.    

 

Tak było. Ale to tylko opis. Niepełny. Jak jednak opisać stawanie się nicości? Nie wiem. Wiem natomiast, że chciałem stanąć naprzeciw tego „zewnętrznie”, bo potencjalnie wobec innych. To wszystko.

 

 

„Nie rozumiem słowa, które staje się ciałem.

Przeraża mnie ciało, które staje się słowem.”

 

      

 

 

 

 

tattwamasi   
maj 14 2020 Krótko
Komentarze (2)

Krótko. Najkrócej. Gdyby umieć wyzbyć się tego, co woła i żąda zbyt wiele. Ukręcić łeb temu, co zawodzi i nie chce ucichnąć, wrzeszcząc jak dziecko, a dzieckiem już nie będąc. Gdyby umieć zrezygnować z siebie, swoich pragnień, marzeń, oczekiwań. Wyrzucić za siebie jak portfel i zegarek, gdy wiadomo, że pieniądze i czas już nie będą mieć znaczenia. Gdyby tak zapomnieć o potencjalności szeptów, które są tak bliskie, że skraplają się na gorącym policzku. Rozerwać więzy między tym co jest a tym, co mogłoby być. Gdyby zapomnieć o wszystkich spojrzeniach pełnych niechęci i obojętności, nie osądzając siebie za bezradność, ani kogoś, kto tak patrzy za okrucieństwo, które z reguły jest pochodną zranienia, strachu lub wynikającego z nich gniewu. Uśmiechnąć się w środku tak potężnie, że uśmiech ten nie mógłby się nie wydostać na zewnątrz, obejmując wszystko wokół jasnością spokoju i zgody na tu i teraz. Gdyby nakazać oczom zapomnieć kadry i całe sekwencje, w których wszystko było pięknem zupełnym, teraz utraconym definitywnie. Zrobić łódeczkę z kory lub cieszyć się z zapachu powietrza po burzy. Gdyby wspomnienie dotyku móc potraktować jako dar otrzymany na zawsze, nie koncentrując się na jego czasie dokonanym. Gdyby móc zobaczyć to co przed, zamiast przyglądać się tylko temu, co już daleko w tyle. Gdyby umieć zasnąć bez modlitwy do kogoś, kto nie wie, że stał się małym wielkim bogiem, a nawet jeśli wie, to zupełnie go to nie interesuje. Gdyby można było zamknięciem drzwi wyrwać sobie ząb przywiązany nitką do klamki i czuć z tego powodu dumę. Gdyby można było się wtulić w zapach, który czyni znowu bezpiecznie schowanym embrionem. Gdyby można było spojrzeć, dotknąć, poczuć jak niewyobrażalny sens potrafi mieć życie i jak piękny może być świat.

 

Wtedy byłoby zupełnie inaczej, niż jest.

 

 

maj 08 2020 Dawno, dawno temu
Komentarze (0)

Nadwrażliwość. Nie wiedziałem, czym jest, ale podobno ją posiadałem. Nie wiem zresztą nadal, czym niby miałaby być. Może eufemizmem dla niezrównoważenia emocjonalnego, które zdradza nosiciela od najmłodszych lat całkowitym brakiem dystansu poznawczego? W każdym razie ciągle słyszałem od matki, że jestem nadwrażliwy i „będę przeżywać życie podwójnie”. To dobrze – myślałem - dwa razy więcej, to dwa razy lepiej. Wiadomo, dzieci mają proste zasady postrzegania świata, więc nie mogłem przypuszczać, że matka mówi o czymś w rodzaju przekleństwa i robi to z lękiem o przyszłość swojego dziecka. Nadwrażliwość. Czy to ona otworzyła wrota do miejsca pozbawionego nadziei? Czym się objawiała, jeśli ją miałem? Nie wiem, ale...

 

Na trzecim piętrze w mojej klatce mieszkała córka ze starszą, schorowaną matką. Córka też była już osobą po sześćdziesiątce i na pewno miała astmę, bo gdy wchodziła po schodach słyszałem jej charczący oddech nawet przez drzwi. Matka tej pani była od lat przykuta do łóżka i bardzo często wykrzykiwała jakieś zdania albo pojedyncze słowa, a przede wszystkim zwracała się do córki per „mamusiu”, przeciągając w taki skowyczący sposób samogłoski. Nie wiedziałem wtedy, że istnieją choroby neurodegradacyjne, a demencja starcza potrafi się objawiać w sposób tak nieprzewidywalny i okrutny, że trudno zakładać intencjonalnie dobry akt stworzenia, jeśli dopuszcza taką możliwość. Jako sześcio- czy siedmiolatek wiedziałem jedno: ktoś cierpi i trzeba próbować to zmienić. Codziennie więc zrywałem jakieś dziko rosnące róże z krzewów podwórkowych, w czasie kwitnienia wiśni jej gałązki, a jesienią korale jarzębiny i zanosiłem te dobra na czwarte piętro, kładłem na wycieraczkę i uciekałem. Czasami też pukałem albo dzwoniłem i dopiero wtedy wiałem na podwórko albo dwa piętra niżej do domu. Myślałem, że takie gesty ucieszą, uspokoją, a nawet wyleczą starszą panią, dzięki czemu nie będzie już tak strasznie krzyczeć. Wiele lat później, gdy byłem już dorosły, wspomniana córka zaczepiła mnie na schodach i powiedziała, że bardzo mi dziękuje za te prezenty na wycieraczce, bo były dla niej czymś istotnym. Ja natomiast przez lata byłem przekonany, że, raz: nikt nie wiedział, że to ja, dwa: poniosłem całkowitą porażkę w zmaganiu z cierpieniem, bo starsza pani krzyczała niezmiennie jeszcze przez kilka lat, aż w końcu ucichła zupełnie i ostatecznie. To chyba tylko wrażliwość na drugą istotę, a nie nadwrażliwość? Dotyczyła zresztą nie tylko ludzi, ale także zwierząt. Pamiętam, że tłukłem się na podwórku ze starszymi ode mnie chłopcami, bo palili mrówki promieniami słonecznymi skupianymi przez szkło powiększające. Nad morzem pobiłem chłopaka, który rozbijał o falochron meduzy. Najpierw powiedziałem, żeby przestał to robić, a gdy wziął kolejną meduzę i rozbryzgnął ją o beton, rzuciłem się na niego z pięściami. We wczesnym pacholęctwie, podczas pobytów na wsi wystarczyło, że spuściło się mnie na moment z oka, a natychmiast właziłem do budy jakiemuś wiejskiemu psu, który chętnie dzielił się ze mną zawartością swojej miski, a raz jakimś cudem dostałem się do chlewu i położyłem razem z prosiakami przy karmiącej maciorze, czym omal nie doprowadziłem do wylewu mojej przerażonej matki. Podobno wbiłem też widły w nogę gospodarza, który chciał zabić cielaka, bo ktoś z dorosłych nierozważnie mi powiedział, że "wujek poszedł po cielęcinkę". Cielak przeżył, co ważne. Gospodarz też. Byłem również podwórkowym grabarzem. Jeśli znalazłem martwego gołębia, wróbla albo kota, natychmiast dokonywałem pochówku, z całym ceremoniałem. I płaczem. Od kiedy pamiętam, wyciągałem dżdżownice z kałuż po burzy czy intensywnym deszczu. Robię to zresztą do teraz.

 

Rośliny. Gdy inni wchodzili na drzewa i wycinali scyzorykami na korze inicjały, ja, gdy nikt nie patrzył, przytulałem się do pni, próbując je pocieszyć po okaleczeniu. Dalej. Oczywiście biegałem po trawnikach i bardzo się dziwiłem, że od czasu do czasu ktoś na nas za to krzyczy. Aż do momentu, kiedy pewna kobieta powiedziała mi, że trawa czuje i żebym sobie wyobraził, że ktoś przygniata mnie butem, gdy jestem małym i delikatnym źdźbłem. To wystarczyło, abym starał się nie deptać trawy, a gdy się na niej kładłem, zawsze dziękowałem za przytulenie. Czy to są elementy nadwrażliwości? Czy raczej dowód istnienia jakiejś dysfunkcji, skoro podobnych zachowań nie obserwowałem u innych dzieci? Nie wiem. Pójdę krok dalej.

 

Przedmioty. Szklanki i kubki na ociekaczu musiały być zetknięte ze sobą, aby żaden przedmiot nie odczuwał samotności. Wszystko układałem parami albo tak, by najbliższe siebie rzeczy się stykały. Gdy budziłem się w nocy po jakimś złym śnie (najczęściej śniło mi się, że OCEAN - naprawdę potężny, ogromny, przepastny, jak to ocean – wlewa się do mojego pokoju przez dziurkę od klucza), szedłem do kuchni, do łóżka mamy. Ale nie mogłem się położyć, dopóki nie zabrałem ze sobą wszystkich miśków. Znowu zasada, że nikt i nic nie może zostać sam albo samo, powodowała, że matka była dosłownie zasypana górą zabawek, a ja dopiero wtedy mościłem się wśród tej całej menażerii. Miałem mniej więcej trzy lata, gdy robiłem to już świadomie. I trudno było mi się z tym rytuałem rozstać, gdy zacząłem dorastać. Znowu nie wiem, czym to było, ale wydaje mi się, że takie zachowania towarzyszyły po prostu wszystkim i tyle.

 

Pisanie. Zacząłem pisać wcześnie. Nie wiem dlaczego, ale uważałem od początku, że to jest poważna sprawa. Wydaje mi się zresztą, że do zbyt wielu kwestii podchodziłem skrajnie poważnie, co istotnie wpłynęło na odczuwanie elementarnej choćby radości. Ale nie o tym teraz. Pisanie miało być czymś poważnym, więc i tematy takie były. Przede wszystkim cierpienie i śmierć. Skąd to, nie mam pojęcia. W wieku siedmiu lat nie miałem jeszcze bezpośredniej styczności z umieraniem i śmiercią, a jednak te tematy dominowały. Wiele lat później, gdy rozmawiałem z przyjacielem mojego ojca, powiedział mi, że tata bardzo się martwił moją, jak to określił, „homoseksualną wręcz wrażliwością”. Czyżby użycie takiego zwrotu miało na celu uniknięcie słowa „nadwrażliwość”? Ojciec pięknie posługiwał się słowem i na pewno nie miał przekonań seksistowskich, więc ten związek frazeologiczny na pewno coś znaczył. Usłyszałem również podczas tej rozmowy po latach, że rodziców niepokoił mój smutek i bardzo intensywne przeżywanie, zarówno rzeczywistości, jak i nierzeczywistości. Chodziło między innymi o to, że dopóki nie zasnąłem, drzwi do mojego pokoju musiały być uchylone, a światło w przedpokoju włączone. Od zawsze bałem się też łazienki, bo był tam stary piec gazowy, który od czasu do czasu szwankował i „wybuchał”. W ten sposób straciłem kiedyś bezpowrotnie moje słynne na całą okolicę trzycentymetrowe rzęsy. Strach przed łazienką znalazł również wytłumaczenie w wydarzeniu, które miało nadejść w przyszłości, ale do tego będzie jeszcze okazja wrócić. Trudno mi zresztą uwierzyć w tego rodzaju antycypację, chyba że poziom absurdu jest nieskończony, co możliwe.

 

I tak „nadwrażliwość” na zasadzie erozji najpierw wyżłobiła miejsce, a potem urządziła przestrzeń, w której po latach umościła się Smutna Przyjaciółka. Intensywność doznań zdawała się mieć nieograniczoną skalę i pojemność. Ograniczona natomiast okazała się moja wytrzymałość, bo w pewnym momencie wiązki dochodzące i zbierane z otoczenia wypełniły mnie i przygniotły tak bardzo, że któregoś dnia, dosłownie w ciągu kilku godzin poczułem, że mój oddech się spłycił i znacznie przyspieszył, a jakiś ciężar zgiął mnie wpół i wypchnął ramiona nieco do przodu, by spróbowały zamknąć w swoim pozornie bezpiecznym objęciu całkowicie pochyloną głowę.

Tak ruszyłem w świat.

 

 

kwi 28 2020 Samobójstwonie
Komentarze (2)

Kolejna noc złych snów. W sumie to nic nowego, bo wszystkie możliwe problemy ze snem są wpisane w kłopoty natury emocjonalnej. Organizm znosi to dzielnie, bo ma wspomaganie farmakologiczne, które udrażnia kanały odpowiedzialne za przesyłkę odpowiednich substancji z i do neuroprzekaźników. Chwała zatem wyspecjalizowanym chemikom za leki psychotropowe, w przeciwnym razie do wewnętrznych wstrząsów ego i tkanki subtelnej musiałyby dojść zewnętrzne w postaci elektrowstrząsów, którymi „leczono” delikwentów cierpiących na wahania nastroju, depresję czy chroniczny smutek jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku. A tak, proszę bardzo, nie śpię w ogóle albo bardzo krótko, albo wbijam się w sen godzinami, poświęcając ten czas na rozmyślania o przegranym życiu, straconej miłości, zdradach, cierpieniu wszystkich istnień i szczęściu nielicznych, przeżywających uniesienie w tej właśnie chwili, gdy ja toczę zapasy z za lekką lub za ciężką, zbyt szorstką albo za ciepłą, no, generalnie wkurwiającą pod każdym względem kołdrą. W końcu jednak udaje się zasnąć. Cud? No, niekoniecznie. Bo podświadomość i ta druga, czyli nieświadomość, o której jeden z najpoważniejszych jeźdźców w historii ludzkości, czyli Carl Gustav Jung, mawiał: „Z nieświadomością jest taki problem, że jest naprawdę nieświadoma”, to ta nieświadomość, jak na pozbawioną świadomości, potrafi dokopać solidnie, bo jakimś cudem wyciąga podczas śnienia ze łba, jego kazamatów jakichś, gdzie dno i wodorosty oraz zerowa widoczność, z jakichś odmętów, czeluści, pajęczych wnęk i szpar, z bagna, pulpy, brei wspomnień, kadrów, mignięć i skrawków życiowych, no, wyciąga takie rzeczy, że się człowiek rzuca i tarmosi z powietrzem, zastyga, jęczy lub po prostu płacze, takie to wszystko dziwne w tym onirycznym galimatiasie, przywołującym jednocześnie najdelikatniejsze i najbardziej bolesne elementy wspomnień lub wyobraźni, łącząc je w kolaż, który najczęściej powoduje autentyczne wycie jeszcze w trakcie snu, doprowadzając skutecznie najpierw do równie wyjącego wybudzania, a następnie łkającego przebudzenia. I po spaniu. I po spokoju. I po nocy i śnieniu, które w założeniu mają dawać ukojenie i odpoczynek.

 

I po co ja to piszę? Bo śniłem fatalnie. Zapach, który kocham, a którego już nie poczuję, możliwości, których już nie ma i przepadły definitywnie, a nie chwilowo. Widziałem stracone i potencjalne, wszystko w tej przedziwnej dramaturgii snu, gdzie sceneria jest trochę odrealniona, ale jednocześnie bardziej rzeczywista, niż coś przeżywanego na jawie. Obudziłem się i poczułem, że moje oczy są spodkami pełnymi łez, ale twarz jeszcze nosi na sobie ślad uśmiechu związanego z obecnością po tamtej stronie, gdzie piękno było w zasięgu wzroku, a nawet ręki. Ale tiul czy aksamit snu zaczął odpadać, jakby go ode mnie oddzielał skalpelem jakiś neurochirurg, po czym wróciła świadomość, że to koniec. Koniec zupełny. „Cały świat ogarnęła pożoga.”

 

I wtedy przypomniałem sobie Hemingwaya z niedawnego pisania, wspomniałem Wojaczka, Cornella, Stachurę, Plath, Woolf, Williamsa, a chwilę potem przyszły mi na myśl cztery inne końce historii, niejakiego Stiopy, czternastoletniego Wolfika, pewnego Piotrka, a także ojca faceta o imieniu Olek. Bo pomyślałem, że skoro sprawa upadła jak topór kata, rzecz się skończyła jak plejstocen, a nadzieję mogę mieć co najwyżej taką, jak saper w Angoli, to może jednak ukłonię się skromnie, po czym postaram się wymyślić tak kwestię ostatecznego rozwiązania, aby ktoś miał jak najmniej sprzątania. To sprzątanie jest o tyle ważne, że gdy w młodości oglądałem książkę o medycynie sądowej, to myślałem nie tylko o denatach – których ktoś tam uszeregował w porządku alfabetycznym, nawiązującym do sposobu zadania sobie śmierci samobójczej, lub, co zdarzało się rzadko, w odniesieniu do jakiegoś śmiertelnego incydentu – ale również o ludziach, którzy całym tym postostatecznym bajzlem muszą się zająć, gdy ktoś skutecznie postanowi łez padół opuścić. Technicy kryminalistyczni, prokuratorzy, technicy sekcyjni, patolodzy, prawnicy i, no właśnie, ekipy sprzątające. W Japonii jest nawet grupa zawodowa, która zajmuje się sprzątaniem mieszkań po zmarłych w samotności ludziach, co zdarza się tam niestety nagminnie. Zwłoki znajduje się często po tak długim czasie, że jeśli osoba zmarła w łóżku, to jej pozostałości zbiera się spod niego, ponieważ rozkładające się ciało ma niebywałą tendencję do przenikania materii o niewielkiej gęstości, gdy jej część witalna również przeniknie już ostatecznie w zaświaty. Ale do rzeczy.

 

Ostateczne rozwiązanie kwestii obecności w świecie. Samobójstwo. Odwieczny dylemat etyków, duchownych, intelektualistów, a także tych, którzy pozostają. Akt odwagi czy tchórzostwa, poddanie się czy raczej porażka w walce o coś, co dla wielu innych, w tym dla zdecydowanej większości bezrefleksyjnie, stanowi największy dar, a nawet świętość. Szacunek należy się zarówno tym, którzy zdecydowali się na ten ostateczny krok, jak i ludziom, którzy zostali postawieni przed faktem podjęcia takiej decyzji przez swoich bliskich. To jest delikatny, najdelikatniejszy materiał życia, który uległ brutalnemu rozdarciu. Dlatego w żaden sposób nie będę wyrokować, ani się wymądrzać. Wiem jednak, co jest za stalowymi drzwiami które oddzielają świat „tu” od „tam”, gdzie wyjście jest tylko jedno. Za tymi drzwiami nie ma już nic. Nie dochodzi tam ani głos rozsądku, ani empatii, ani altruizmu, ani współczucia. Zresztą to ostatnie co najwyżej dodatkowo oskarża i motywuje negatywnie, bo stał się człowiek zwitkiem tak bezbrzeżnego smutku, że część osób żegna się na jego widok, część wpada w paraliż bezradności, a jeszcze inni mówią, żeby się wziął za siebie i przestał wydziwiać albo sugerują, że jego smutna mina nie pasuje do rzeczywistości permanentnego zadowolenia, które ma być wyuczonym zachowaniem, podnoszącym wydajność i stanowiącym podstawowy element dress code’u świata zafiksowanego na pozornym szczęściu i sztucznie wyhodowanych uśmiechach. Za stalowymi drzwiami nie ma wspomnień, konsekwencji, refleksji czy rozpatrywania za i przeciw. Gdy się zamykają, można się nawet co do tego nie zorientować, ale gdy się już zamkną, znaczenie traci wszystko, co człowiek znał i czego się nauczył po ich drugiej stronie. Tego już nie ma, znika, przepada, przestaje brać udział w czymkolwiek. I wszystkie moce, które do tej pory służyły funkcjom życiowym i ich podtrzymywaniu, wszystkie elementy woli, która kiedyś podejmowała wyzwania, stawiała cele i opracowywała strategie, a wreszcie wszystkie emocje, które latami instalowały człowieka w kontekstach społecznych na wszelkich możliwych poziomach, wszystkie te siły zwierają szyki, łącząc się w skomasowaną wiązkę, która z mocą wszystkiego, co kiedyś było życiem i pędem w jego stronę, nakazuje tylko jedno – bez pytań, bez wątpliwości, bez histerii i rozpaczy, bo to wszystko zostało po drugiej stronie. Nakaz brzmi: ostatecznie skończyć z bólem! Nie ma konsekwencji, nie ma odwagi, nie ma tchórzostwa, nie ma żadnej innej kwestii poza tą, że ból ma się skończyć. I się kończy, a w każdym razie dalej już pojawia się brak danych.

 

Pośród tych, którzy odeszli z własnej woli, wymieniłem cztery osoby nie znane z encyklopedii, Stiopę, Wolfika, Piotrka i ojca Olka, którego imienia nie znam.

 

Stiopa był pochodzącym z kniaziowskiej rodziny wybitnym i koncertującym pianistą. Jak wielu artystów, a szczególnie o proweniencji wschodniej, nie gardził alkoholem, co z biegiem czasu zaczęło stanowić problem. Życie płynęło więc podwójnie, ale pojawiła się też miłość. Stiopa zakochał się z wzajemnością w pięknej Asi i nie ma wątpliwości, że dla obojga było to uczucie wielkie. Asia jednak, widząc, że choroba alkoholowa postępuje, podczas jednego ze spotkań postawiła ultimatum: albo nałóg, albo ja. Młodziutka dziewczyna zakładała tylko dwa wyjścia, ale rzeczywistość lubi rewidować ludzkie założenia. Stiopa jeszcze tej samej nocy sięgnął po sporą dawkę substancji psychoaktywnej, a następnie popełnił samobójstwo. Asia umarła wraz z nim, a w jej miejsce pojawiła się Joanna, której spora część na zawsze pozostała martwa. Wiem coś o tym, ponieważ chodzi o moją matkę.

 

Wolfik był dwa lata ode mnie starszy. Przyjaźniłem się z nim wiele lat temu, gdy co roku przyjeżdżałem z rodzicami do pewnego kurortu nad Bałtykiem. Pociąg przyjeżdżał na miejsce o świcie, a noc zawsze była nieprzespana, bo dzieci lubią pociągi, ich zapach, dźwięk i tajemnice. I co roku, gdy tylko wrzuciłem klamoty do domku kempingowego, natychmiast biegłem do Wolfika, aby się przywitać i wspólnie wyruszyć w świat, który wzywa i klaszcze dłonie, gdy ma się naście lat. Tym razem jednak do żadnej wyprawy nie doszło, bo mój kuzyn, wiedząc, że ruszam tam gdzie zawsze, zatrzymał mnie i powiedział, że kilka miesięcy temu Wolfik nakarmił młodszego brata, obrał ziemniaki, wrzucił je do garnka, zalał wodą, postawił na kuchence, po czym zszedł do piwnicy i się powiesił. W kuchni zostawił kartkę tylko z trzema słowami: „Przepraszam Cię, Mamo”.

 

Piotrek był sporo starszy ode mnie i przyjął na siebie funkcję mojego opiekuna podczas wakacji. Było to wymagające zadanie, bo nie można mnie było nawet na chwilę spuścić z oka, ponieważ natychmiast szedłem w jakoś szkodę albo po prostu znikałem. Piotrek kilkukrotnie uratował mnie przed doznaniem poważnego uszczerbku na zdrowiu, bo notorycznie wchodziłem w konflikt z miejscowymi, ponieważ byłem miastowy, a po latach stwierdzam, że dodatkowo musiałem mieć wyjątkowo prowokujący wyraz gęby, skoro ciągle proponowano mi jej przefasonowanie. Piotrek więc ocalił mnie wiele razy, ale niestety siebie ocalić nie potrafił. Wskutek poważnych problemów osobistych najpierw postanowił się zapić, a gdy miesiącami okazywało się, że „zapicie na śmierć wcale nie jest takie proste” – to jego słowa – wszedł do przyczepy kempingowej i popełnił w niej samobójstwo.

 

Olek, jak w przypadku większości nastolatków, mieszkając w sporym domu wraz z rodzicami, wiedział, że może układy rodzinne nie są idealne, ale na pewno nie może być mowy o żadnej patologii i generalnie wszystko krąży wokół obowiązującej w świecie normy w relacjach międzyludzkich, które z reguły są po prostu poprawne. Jest jak jest, nie dzieje się nic złego. Takie przeświadczenie towarzyszyło chłopakowi aż do dnia, w którym do jego pokoju wszedł ojciec. Postał chwilę, patrząc synowi w oczy, a następnie pogłaskał go po głowie, uśmiechnął się i wyszedł. Takie rzeczy nie zdarzały się wcześniej, ale przecież trudno czuć jakiś dyskomfort z powodu gestu pełnego ciepła, obecności, a może nawet miłości. Gdy jakiś czas później, mając w pamięci ostatnie wydarzenie – owszem, dziwne, ale nie niepokojące – Olek zszedł na dół do salonu, zobaczył ojca, który powiesił się na żyrandolu.

 

Cztery historie końca, które dały początek wielu historiom kolejnym. Cztery dramatyczne wydarzenia, które jak koło zamachowe nadały rozpęd bólowi, nienazywalnej stracie, bezradności, nie kończącym się i nie odnajdującym odpowiedzi pytaniom, czy można było coś zrobić. Cztery zakończone życia, powołujące aktem samobójczym na świat nie wiadomo ile istnień pękniętych, naruszonych, okaleczonych, zawsze i wszędzie błąkających się w otępieniu z powodu powstałej w nich pustki, której ani czas, ani nic innego nie potrafi wypełnić. Tam i wtedy, za każdym razem w innych okolicznościach i z innych powodów, w każdym przypadku po zmaganiu i ze świadomością ostatecznej porażki, po cierpieniu, samotności, bezradności, gniewie i odrzuceniu świata, doszło do porzucenia życia, które w ogromnym stopniu przeniknęło, naznaczyło i rozłupało życie innych. Nic tego nie zmieni, aż do wypełnienia się czasu, który mimo braku danych, być może przyniesie ukojenie. Życzę tego wszystkim, którzy pozostali.

 

I dlatego po ciężkiej nocy, pełnej przerażenia z powodu poczucia pęknięcia w środku, budząc się i zdejmując z siebie nitki snu jak pajęczyny, pomyślałem, że tak pięknie byłoby nie cierpieć z powodu straty i braku, tak bardzo chciałoby się znaleźć chociaż odrobinę sensu w sobie lub w czymś zewnętrznym, wykrzesać choćby minimalną wiarę w to, że kreska horyzontu nie jest jedynie coraz szybciej zbliżającym się ostrzem gilotyny. Bo jeśli tego nie zobaczę, jeśli nie znajdę siły do ciągłego i codziennego powoływania siebie do życia, wcześniej czy później stanę naprzeciw wielkich stalowych drzwi i zamajaczy przede mną wyjście rodzące wyłącznie cierpienie. Wszystkich, którzy tworzyli i tworzą mój świat.

 

I gdy o tym pomyślałem, stworzyłem nowy czasownik w formie bezokolicznika: SMOBÓJSTWONIE. Wiem, że nie. Nie.

 

 

 

 

kwi 23 2020 Smutna Przyjaciółka
Komentarze (2)

Tak ją nazwałem – Smutna Przyjaciółka. Młodsza siostra tej ostatecznej, czyli Smukłej Przyjaciółki, która przyjdzie kiedyś po każde istnienie. Nieodwołalnie. I choć starsza siostra bywa poważną siłą napędową dla działania młodszej, nie to teraz będzie przedmiotem opowieści.

 

Dlaczego „Smutna Przyjaciółka”? Najkrócej pisząc, dlatego że jest naprawdę smutna. Przynosi smutek, pielęgnuje go, mnoży, aż w pewnym momencie orientujesz się, że nie ma w tobie nic innego, a tylko i wyłącznie coś ciemnego, zamykającego, przygnębiającego. Składowymi smutku są wszystkie negatywne odczucia, które można sobie wyobrazić, ale to nie koniec. Im dłużej trwa stan samotnego przyjmowania tego, co przybija, tym większa pewność, że pojawią się również takie odsłony i sprawności repertuaru smutku, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Zaczyna się od pytania: czy ze mną aby wszystko jest w porządku? I od natychmiastowego stwierdzenia, że nie jest. Ale co jest ze mną nie w porządku w takim razie? – brzmi kolejne pytanie. I równie błyskawicznie pada odpowiedź: nie znam się na tym, ale wiem na pewno, że coś jest nie tak. Przychodzi więc czas na pytanie dość rozpaczliwe z logicznego punktu widzenia: ale... dlaczego? I tym razem odpowiedź wydobywa się po sporym namyśle: bo, choć nie wiem, kiedy to nastąpiło i w którym momencie się zaczęło, czuję się gorszy od innych, niezdolny do radości i uśmiechu, pozbawiony motywacji do działania i jednocześnie wypełniony przekonaniem, że ewentualna próba wyjścia z impasu z pewnością zakończy się katastrofą i pogorszeniem aktualnej sytuacji. Ta pogarsza się jednak także na skutek niedziałania, bo zaniechania na wszystkich polach stają się przyczyną formułowania kolejnych zarzutów pod swoim adresem: o tchórzostwo, niemoralność, perfidię, zakłamanie, inercję, bezradność, brak umiejętności, talentu, możliwości, co w konsekwencji nie daje nawet cienia szansy, już nie na powodzenie, bo to przecież wiadomo, że jest niemożliwe, ale w ogóle na jakikolwiek, najmniejszy choćby ruch. Pojawia się poczucie głębokiego braku nadziei na zmianę stanu rzeczy, po czym zaczyna swe niepodzielne panowanie permanentna rzeczywistość bez nadziei. A gdy zacznie panować, już tylko rośnie w siłę. Zapada zupełny bezruch, bo wydaje się najbezpieczniejszym zachowaniem wobec przeważających sił, które stanęły naprzeciwko, wokół i w środku. Wszędzie. Zaczyna się osuwanie w gęste i ciemne nic, w którym ruch jest już niemożliwy.

 

Ruch zawsze oznacza przemieszczenie się, zmianę pozycji, niesie ze sobą inną perspektywę poznawczą, nową potencjalność, przede wszystkim jednak doprowadza do zmiany otoczenia. I to otoczenie trzeba będzie poznawać od podstaw, uczyć się go, przy okazji na pewno popełniając te same błędy, które popełniło się poprzednio, albo zupełnie nowe, kto wie, czy nie o wiele bardziej spektakularne. Dlatego trzeba zachować bezruch i stać. Jak drzewo, które będzie obrastać w kolejne słoje, piętrzyć się ku słońcu i umacniać system korzeniowy. Aż trafi je piorun, uschnie albo zostanie ścięte. Tak właśnie trzeba pięknie w bezruchu stać! Tyle że człowiek nie stanie się drzewem, choćby bardzo tego pragnął. Nie będzie nim nie tylko dlatego, że ma mniej czasu, jeśli chodzi o trwanie. Człowiek nie potrafi tak wiernie i ostatecznie stać, nie wytwarza tlenu, nie daje schronienia ptakom i nie szeleści liśćmi na wietrze. Nie chlorofiluje, nie podlega procesom wegetatywnym dotyczącym roślin, nie ma kory, łyka, miąższu. Nie da się ukryć, człowiek nie będzie drzewem, tak jak nie będzie wodą, kamieniem, górą czy wiatrem. Dlatego bezruch, szczególnie będący konsekwencją połączenia dwóch elementów – konieczności i lęku, nie jest naturalnym stanem ludzkiego istnienia. Ale po długotrwałym obcowaniu ze Smutną Przyjaciółką staje się jedynym możliwym efektem tej zażyłości. Ze wszystkimi konsekwencjami, o których dalej będzie już mniej ogólnie, a bardziej szczegółowo, bo w kontekście indywidualnym.

 

No to już wiadomo, dlaczego „Smutna”, ale dlaczego „Przyjaciółka”? Bo gdy już raz się pojawiła, okazała się tak wierna, że nie odstąpiła mnie na krok. Ani na moment. Jest ze mną od trzydziestu lat, jeśli nie dłużej, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że całkowicie przejęła nade mną kontrolę. To ona decyduje o tym, jak żyję. I dotarło do mnie, że nie można tego nazwać życiem.