Komentarze (2)
Tytuł brzmi z francuska, ale zabawa słowem to jedna z nielicznych spraw, które sprawiają mi odrobinę satysfakcji. Dzięki takim igraszkom budzę w sobie nadzieję pozostawania we względnie sensownej kondycji intelektualnej, ale to nieprawda. Bardziej jest to znowu odwracanie uwagi od tego, co istotne, sposób na „zamiecenie kwestii pod dywan” albo punkt wyjścia do wniosku bohaterki Przeminęło z wiatrem: „Pomyślę o tym jutro”. Zastanawiałem się ostatnio, jak wiele jeszcze będzie tutaj przedwstępów, wstępów, wyjaśnień, sprostowań i zasad. Robię wszystko, aby nie wziąć się do sprawy, a im bliżej jestem granicy tolerancji dla siebie w tym ciągłym eskapizmie, tym mocniej odczuwam zdenerwowanie, irytację, niecierpliwość i wściekłość. Bo jedna z natur sytuacji, w której od lat się znajduję, polega na tym, że ciągle jestem na siebie zły, ewentualnie zażenowany sobą, a najczęściej i jedno, i drugie. Szybko też do tej pierwszej pary dołączają następne, czyli niecierpliwość, gniew, zawstydzenie, bezradność, ckliwość, splątanie myślowe, zafiksowanie na ciągłym, obsesyjnym odtwarzaniu sytuacji z przeszłości, będących źródłem bólu, albo tworzenie w wyobraźni nowych zdarzeń tego typu.
Zasada nadrzędna: żadnych marzeń, żadnych pozytywnych emocji, żadnych planów i dobrych wspomnień, żadnej radości i przede wszystkim żadnej nadziei. Niech ktoś spróbuje sobie wyobrazić takie życie. Gdy nie czeka się na nic. Nigdy na nic. Ani na zakup jakiegoś sprawiającego frajdę przedmiotu, ani na potencjalne spotkanie z kimś bliższym lub dalszym, ani na nadchodzące wydarzenia, czym by one nie były, ani na perspektywę zaśnięcia po wielu godzinach upaćkanych niezbyt optymistycznymi myślami, bo dyssomnia jest i czuwa, a sny przynoszą z reguły pogorszenie stanu ogólnego. Książki albo już wszystkie były, albo są jedynie nową opowieścią o starym jak świat i życie nieszczęściu, z filmami podobnie. Mędrcy to kłamcy albo ludzie na tyle zdeterminowani, by wreszcie uwierzyć w cokolwiek, żeby potem móc sobie, a przede wszystkim innym wmówić, że „najważniejsze są sprawy najprostsze; ptak wije gniazdo wśród kwiatów wiśni; cały wszechświat jest w tym żywopłocie”, czy wreszcie moje ulubione: „wszystko jest tobą i ty jesteś wszystkim”. Religia, filozofia, sztuka, nauka – wszystko to kłamstwa, wyciszane myślowo i twórczo przejawy histerii, które mają na celu próbę „sensownego” wypełnienia czasu lub, co jeszcze bardziej kuriozalne, nadanie życiu jakiegoś „sensu”.
Działanie pojawia się wtedy, gdy ktoś o coś poprosi. Z reguły taki akt spotyka się z niechęcią i zniecierpliwieniem, a reakcja następuje tylko dlatego, że nie ma sensu unieszczęśliwiać dodatkowo innych, chociaż niekiedy i ta perspektywa znika zupełnie, przez co „innych” po prostu nie ma. Wtedy nie robi się już nic, a do irytacji sobą dochodzi irytacja wszystkimi wokół. Gdyby można było wystrzelić się w kosmos w celach kolonizacyjnych albo dać się zrzucić w kontenerze w tundrę i tam przez chwilę wiedzieć, że nikt niczego ode mnie nie będzie chcieć, chyba że E.T. albo niedźwiedź. Ale... to też nie za dobrze, bo w zamian natychmiast wzmocniłby się problem samoobecności, czyli samotnej współobecności podzielonego ja, które w swej dwoistości zgadza się tylko w jednym, a mianowicie, że każda część nienawidzi drugiej. Tak źle i tak niedobrze. Kolejny pat i nic nie ma.
A jednak coś jest. Bezruch podczas opadania na dno, na którym osiądnięcie trudno nazwać sukcesem. Zresztą ileż to trwa?! Są tacy, którzy najwyraźniej opadają w Rów Mariański. Można się wykąpać i odświeżyć, zmienić piżamę i znowu się położyć, odmierzając przepływające dni z nieudawanym zaskoczeniem, że przecież przed chwilą też była niedziela, a świat musiał jednak ostatnio mocno przyspieszyć, skoro jakimś zbiegiem okoliczności po wtorku następuje od razu piątek. Tak właśnie toczy się coś, co toczy mnie.
Istnieje etos głoszący, że mężczyźnie nie wypada płakać. W kulturze anglosaskiej mówienie przez mężczyznę o emocjach jest traktowane jako zachowanie, które wręcz nie przystoi dżentelmenowi. Hemingway pisał o zniewieściałych facetach w taki sposób, jakby chciał ich odstrzelić. Odstrzelił jednak siebie. I choć to niewątpliwa strata dla literatury, drogę wybrał słuszną, bo narobił się mniej, a do historii i tak przeszedł, na dodatek z hukiem.
[W akapicie powyżej przykład eskapizmu w praktyce. Zostawiam go, bo aż się do siebie uśmiechnąłem, gdy się zorientowałem.]
W każdym razie świat jest nieco inny. Teraz mocno passe jest dzielić go płciowo, rodzajowo, a nawet gatunkowo. Wielki triumf postmodernizmu, polegający na dokonywaniu dowolnych działań na wszystkich elementach bez żadnych reguł, spowodował, że można bez żenady pleść androny, wyznawać oraz patentować absurdy i debilizmy, hołdować wszelkiej maści kretynizmom, rezygnując przy tym w niemal niezauważalny sposób z wolności, samodzielności i autentycznego indywidualizmu. Bo zdecydowanie bardziej chodzi o formę, niż o treść, a co jeszcze smutniejsze, z tą formą też bywa różnie, a z reguły raczej słabo, bo forma, choćby elementarna i najbardziej podstawowa, bez minimum treści się niestety nie obejdzie. Są jednak pewne plusy opisanej sytuacji, bo jak już wspomniałem można wszystko, więc płakać też. Publicznie i za darmo, bez względu na rodzaj, płeć, gender, rasę, gatunek; za opłatą, w specjalnych pomieszczeniach, w których dodatkowo można wszystko rozwalić w proch i pył kijem bejsbolowym; w pracy, domu, na basenie, podczas biegania, jazdy samochodem czy spaceru. Jednym z wyróżników czasów współczesnych jest to, że nikogo nie dziwi płaczący człowiek, a powodów do płaczu jest sporo.
Czyli można płakać. Więcej nawet, można i należy, jeśli się potrafi, ale to się kończy. Może nie kończą się same łzy, ale uzdrawiający charakter płaczu, który oczyszcza człowieka na poziomach biochemicznym i emocjonalnym. Mózg wie, co i jak robić, gdy odbierze sygnał, że płacz jest potrzebny od zaraz, podobnie jak wie, w jaki sposób zareagować, gdy receptory wyślą impuls, że wypuszczenie łez stało się faktem. W skrócie, płacz jest po to, by pomóc organizmowi jako całości sprawniej funkcjonować, ale powstrzymanie płaczu następuje dokładnie z tego samego powodu. Po jakimś czasie testowania sprawy mózg zaczyna bagatelizować fizyczno-chemiczne impulsy domagających się łez incydentów, ponieważ - jako bardzo złożony i skomplikowany organ - wie, że kondycja organizmu jest generalnie mizerna, a zagrożenia jako takiego raczej brak, bo od co najmniej pierdyliarda podobnych impulsów w kwestii wydajności panuje rzetelnie uśredniona chujnia. I tak płacz albo przestaje występować, albo spełniać swoje pierwotne funkcje. Aż chce się zacytować Vonneguta: „Dziękuję ci, wielki mózgu!”.
Sprawa więc wygląda tak. Nienawidzę siebie, pogardzam sobą, wstydzę się tego, czym jestem. Nie mogę płakać, bo irytuje mnie rozczulanie się nad sobą, a poza tym ćwiczyłem to tyle razy i tak długo, że płacz przestał być rozwiązaniem, zarówno na poziomie psychologicznym jak i biochemicznym. Zdarzają się tygodnie, a nawet miesiące i lata, gdy odczuwam albo tylko dyskomfort, albo prawdziwe fizyczne naruszenie, ale ból naprawdę nie dający chwili wytchnienia i najbardziej nieznośny dotyczy tkanki niewidzialnej, a ta – choć rzeczywiście jej nie widać – ma bardzo szeroką skalę czułości i wysoki próg tolerancji. I wciąż rejestruje, kataloguje, wykreśla jak sejsmograf, a przede wszystkim nie pozwala zapomnieć, że w tej sferze zawsze coś się dzieje. I tam – gdzie dokładnie, nie wiem – ale sobie boli. Ciągle albo pulsacyjnie, wznosząco albo opadająco, smażąco, piecząco, kopiąco albo gniecąco, świdrująco jak ząb albo tępo i głęboko jak bóle reumatyczne. Albo ćmi i lekko tylko przytępia, albo boli tak, że oczy zachodzą bielmem, a świat staje się rozmazany lub wręcz niewidzialny. I bez przerwy, i non stop, i cały czas to samo, tylko w różnym natężeniu. Na dodatek, gdyby ktoś spytał, co i dlaczego boli, nie umiałbym na takie pytania odpowiedzieć. I pomijam fakt, że nikt nie pyta, ale nawet gdyby, to niewielu osobom odważyłbym się coś bąknąć, bo strach i wstyd robią swoje, czyli przerażają i zamykają. I co ja właściwie mógłbym powiedzieć?! Że nie umiem tego nazwać, bo zaistniało we mnie tak dawno, że nie pamiętam innej rzeczywistości, ale to na pewno nastąpiło z jakiegoś bardzo konkretnego powodu, bo skoro ma tak fatalne i bolesne konsekwencje, to ten powód musi być jakiś straszny, nieobejmowalny po prostu, skoro trzeba za niego tak płacić; a o tej przyczynie, chociaż jej nie znam, to jednak lepiej, aby inni też nic, ale to nic nie wiedzieli, bo na taką karę skazuje się tylko za jakieś najcięższe przestępstwa przeciwko prawom ludzkim i boskim oraz generalnie przeciwko życiu. A to jeszcze nie wszystko. Po latach ćwiczenia się w cierpieniu i jego ukrywaniu z powodu poczucia winy i wstydu, mam tak dość tej swojej zbolałej, cierpiącej, wygiętej utrwalonym smutkiem, wewnętrznym marudzeniem, niepokojem, przechyleniem, rozedrganiem i rezonowaniem, płaczliwej gęby, przywołującej albo putta współczucia, albo sępy i hieny dyskomfortu – bo przecież ja taki biedny i męczy mnie coś okrutnie albo dla odmiany psuję nastrój i źle się komponuję z wypacykowanymi, kokardkowymi wnętrzami stworzonymi na potrzeby iluzji doskonałości – że mam ochotę pójść w ślady Hemingwaya i z hukiem przejść do historii, choć zdecydowanie mniej odnotowywalnej. Mam ochotę na „koniec pieśni”, której coda będzie brzmieć: nareszcie. Albo szkoda.