Archiwum maj 2020


maj 14 2020 Krótko
Komentarze (2)

Krótko. Najkrócej. Gdyby umieć wyzbyć się tego, co woła i żąda zbyt wiele. Ukręcić łeb temu, co zawodzi i nie chce ucichnąć, wrzeszcząc jak dziecko, a dzieckiem już nie będąc. Gdyby umieć zrezygnować z siebie, swoich pragnień, marzeń, oczekiwań. Wyrzucić za siebie jak portfel i zegarek, gdy wiadomo, że pieniądze i czas już nie będą mieć znaczenia. Gdyby tak zapomnieć o potencjalności szeptów, które są tak bliskie, że skraplają się na gorącym policzku. Rozerwać więzy między tym co jest a tym, co mogłoby być. Gdyby zapomnieć o wszystkich spojrzeniach pełnych niechęci i obojętności, nie osądzając siebie za bezradność, ani kogoś, kto tak patrzy za okrucieństwo, które z reguły jest pochodną zranienia, strachu lub wynikającego z nich gniewu. Uśmiechnąć się w środku tak potężnie, że uśmiech ten nie mógłby się nie wydostać na zewnątrz, obejmując wszystko wokół jasnością spokoju i zgody na tu i teraz. Gdyby nakazać oczom zapomnieć kadry i całe sekwencje, w których wszystko było pięknem zupełnym, teraz utraconym definitywnie. Zrobić łódeczkę z kory lub cieszyć się z zapachu powietrza po burzy. Gdyby wspomnienie dotyku móc potraktować jako dar otrzymany na zawsze, nie koncentrując się na jego czasie dokonanym. Gdyby móc zobaczyć to co przed, zamiast przyglądać się tylko temu, co już daleko w tyle. Gdyby umieć zasnąć bez modlitwy do kogoś, kto nie wie, że stał się małym wielkim bogiem, a nawet jeśli wie, to zupełnie go to nie interesuje. Gdyby można było zamknięciem drzwi wyrwać sobie ząb przywiązany nitką do klamki i czuć z tego powodu dumę. Gdyby można było się wtulić w zapach, który czyni znowu bezpiecznie schowanym embrionem. Gdyby można było spojrzeć, dotknąć, poczuć jak niewyobrażalny sens potrafi mieć życie i jak piękny może być świat.

 

Wtedy byłoby zupełnie inaczej, niż jest.

 

 

maj 13 2020 Pająk i reszta
Komentarze (2)

Jest noc, ale wczesna jeszcze. W łazience widziałem pająka, który próbował się wydostać z wanny. Syzyf. Ściany były mokre, więc biedak nie mógł wykorzystać swoich mikroskopijnych haczyków na odnóżach. Wchodził kilka centymetrów – mozolnie, z wysiłkiem, ale cierpliwie – po czym zjeżdżał w dół. Nie przyglądałem się, aby triumfować, wręcz przeciwnie, widziałem w tym stawonogu innego, większego nieco, ale znajdującego się w bardzo podobnej sytuacji. Współczułem jak zwykle, ale nie z powodu wspomnianej analogii, tylko przez widok bezradności, której nie mogą pokonać nawet ciągłe i wyjątkowo zdeterminowane próby. Spojrzałem na tę wannę jakby była całym światem. Trochę jak u Becketta, u którego dzianie się następuje w ściśle określonej przestrzeni, na przykład na płaszczyźnie o bokach A i B, których długość wynosi dokładnie tyle i tyle. Ujrzałem więc wannę jako makroskalę, a pająka, jako istnienie w nim uwięzione. Szanse wyzwolenia żadne, jeśli nie nadejdzie pomoc. Świat stworzony tak, że nie można się z niego wydostać, choćby się starało ze wszystkich sił, bo budowa rzeczywistości to uniemożliwia, a umiejętności i własności istnienia są niewystarczające. Więc pomyślałem, że ta sytuacja jest beznadziejna. Zanim wanna wyschnie na tyle, że emalia pozwoli na jakąś przyczepność, ktoś przyjdzie w nocy i, myjąc ręce, nawet nie zauważy, że impet wody najpierw zrzucił, a potem zaciągnął pająka do kanalizacji. Tymczasem on próbował. Bez przerwy. Po każdym zsunięciu natychmiast, nie zastygając nawet na moment w bezruchu, ruszał z powrotem na pionową ścianę, na swoje Cerro Torre. Wierzył, że mu się uda, czy raczej przeczuwał, że walczy o życie? A może chciał po prostu wrócić do domu, na swoją pajęczynę?

 

Antropomorficzne to, ale patrzę tak na świat od zawsze. Nadaję cechy ludzkie przyrodzie ożywionej, a także – moim zdaniem pozornie – nieożywionej. Potrafiłem się wzruszyć na widok złomowanego samochodu, niszczejącego starego muru, czy parasolki wystającej z przystankowego kosza na śmieci. Albo pomagało mi to budować w świecie bliskość, znajdując ją w bezpiecznej relacji z czymś, co raczej nie jest w stanie mnie skrzywdzić, albo dzięki temu poszerzałem świat wyobraźni, albo próbowałem objąć emocjami i swoim sercem wszystko, by choć odrobinę zniwelować cierpienie. Tyle że obejmowanie sercem nie zmniejsza cierpienia ani trochę, za to ma spory koszt, z czego przez lata nie zdawałem sobie sprawy, ale co „łaskawie” i z charakterystyczną dla siebie brutalną szczerością uświadomiła mi Smutna Przyjaciółka.

 

Wracając jednak do pająka w wannie. Poczułem się jak bóg. Nie pomyślałem tak w tamtym momencie, ale przecież decydowałem o życiu i śmierci. Mogłem czymś walnąć owada, puścić wodę z kranu i pozwolić mu spłynąć albo… otworzyć nadpajęcze niebo i wysunąć z niego wielką, łagodną dłoń, niosącą wybawienie. Tak też zrobiłem. Przyłożyłem słoik, aby mógł do niego wejść, a potem wypuściłem. Szybko i raźnie wlazł pod wannę. Mam tylko nadzieję, że przygoda się nie powtórzy, bo następnym razem może nie dojść do „boskiej interwencji”. Uważaj na siebie, pająku.

 

A teraz kilka kwestii, a na pewno dwie. Pierwsza to Bóg. Czy nie mógłby być inny?  Taki, żeby nie trzeba było na wszystko zasługiwać, gubiąc się wśród tajemnic wiary, kanonów, obostrzeń, wymagań i rytuałów? Żeby nie był okrutny, ani wobec Jezusa, ani wobec Hioba, Uziego (Uzy) czy Onana. Aby nie wypędzał z raju, nie zsyłał potopu, nie niszczył Sodomy i Gomory. Najwyraźniej nie może taki być, ale coś tu poważnie nie gra. Skoro istnienie się pojawiło, to czy choćby z tego powodu już nie zasługuje na miłość? Na miłość, która jest zbawieniem. Istnienie JEST wystarczającym powodem, by być kochanym i to bezwarunkowo! Czyli bez założeń, systemu kar i nagród, bez toru przeszkód, podczas którego wybijamy sobie zęby, łamiemy kończyny i kręgosłupy, przede wszystkim moralne. Bez starań, błagania, skowytu, próśb, odpustów, różańców, pokuty, zadośćuczyniania i nie kończących się wątpliwości, czy już zasłużyłem i jestem kochany, czy jeszcze muszę się postarać. Czy bóg nie mógł zaistnieć jako ten, który kocha, wspiera, pomaga, ratuje, wzmacnia i przytula? Nie wybranych, ale wszystkich? Za trudne i nie do przyjęcia. Szkoda. W każdym razie ja poczułem współczucie dla pająka, chociaż mam lekką wersję arachnofobii. Uratowałem go, chcąc jego życia i „szczęścia”, a jestem tylko człowiekiem, na dodatek mającym siebie za nic. Czy Bóg nie może zrobić tego samego dla nas, gdy widzi nasze zmagania? Czy robimy za mało, nie tak, niewłaściwie, a może nie jesteśmy z jego drużyny? Moim zdaniem, boskość nie musi, a co więcej, nie powinna być nieludzka. Brak dobrej siły niosącej pomoc nie raz wydaje na zatracenie tych, którzy próbują. Albo jak pająk, bez przerwy i niezmordowanie, albo inaczej, mniej dynamicznie, nie tak konsekwentnie, bo z wątpliwościami i niewiarą. A przecież są też tacy, który zastygają w bezruchu, bo nie wierzą w „powodzenie swojej beznadziejnej sprawy”. Jak można im nie pomóc, jeśli się jest?!

 

Kwestia druga to człowiek. Ja wobec innych i naprzeciwko nich. Każdy może zrobić dużo, choć wszystko to wydaje się niczym. Przeraża i paraliżuje znikomość gestu na czyjąś rzecz, bo przecież zawsze towarzyszy temu świadomość pojedynczego działania wobec ogromu potrzeb. Tak, sam jestem piewcą takiego przekonania. Ale wracając do przykładu pająka, mój ruch dla jego życia miał znaczenie zasadnicze. Być może sam gest oznaczał mało, ale tak się składa, że oznaczał przy okazji wszystko. Nie chodzi więc o rozstrzyganie dylematu „warto czy nie warto”, ale o to, co zrobimy, gdy staniemy wobec kogoś w potrzebie. Będziemy udawać, że sprawy nie ma i odejdziemy, zaczniemy się zastanawiać, jaki ma to sens i co możemy zyskać, czy po prostu spróbujemy pomóc. Co naturalnie zwycięży, dojdzie do głosu bez większych dylematów, co pozwoli lub nakaże nam wybrać akurat takie, a nie inne wyjście. I znowu: jak można widzieć cierpienie, strach, ból, zagrożenie albo nieszczęście i nie podjąć próby pomocy? Od tego nie można się odwracać. Nie wolno zostawiać kogoś samemu sobie, gdy ze wszystkich sił próbuje wydostać się z potrzasku, a starania kończą się niepowodzeniem. Ktoś, kto to robi, nie ma pojęcia o konsekwencjach swojego działania. To do takich ludzi odnoszą się słynne słowa Husa, który widząc staruszkę dokładającą chrust do jego stosu, powiedział: „O, przesłodka ludzka naiwności”. Ale takich jak Hus - jeśli założyć, że nie jest to tylko gloryfikująca przypowieść, ale fakt - jest bardzo niewielu, a będąc na stosie, rzadko myśli się o innych. Próbujmy więc widzieć i ratować, zanim wejdziemy na szafot.

 

 

tattwamasi   
maj 08 2020 Dawno, dawno temu
Komentarze (0)

Nadwrażliwość. Nie wiedziałem, czym jest, ale podobno ją posiadałem. Nie wiem zresztą nadal, czym niby miałaby być. Może eufemizmem dla niezrównoważenia emocjonalnego, które zdradza nosiciela od najmłodszych lat całkowitym brakiem dystansu poznawczego? W każdym razie ciągle słyszałem od matki, że jestem nadwrażliwy i „będę przeżywać życie podwójnie”. To dobrze – myślałem - dwa razy więcej, to dwa razy lepiej. Wiadomo, dzieci mają proste zasady postrzegania świata, więc nie mogłem przypuszczać, że matka mówi o czymś w rodzaju przekleństwa i robi to z lękiem o przyszłość swojego dziecka. Nadwrażliwość. Czy to ona otworzyła wrota do miejsca pozbawionego nadziei? Czym się objawiała, jeśli ją miałem? Nie wiem, ale...

 

Na trzecim piętrze w mojej klatce mieszkała córka ze starszą, schorowaną matką. Córka też była już osobą po sześćdziesiątce i na pewno miała astmę, bo gdy wchodziła po schodach słyszałem jej charczący oddech nawet przez drzwi. Matka tej pani była od lat przykuta do łóżka i bardzo często wykrzykiwała jakieś zdania albo pojedyncze słowa, a przede wszystkim zwracała się do córki per „mamusiu”, przeciągając w taki skowyczący sposób samogłoski. Nie wiedziałem wtedy, że istnieją choroby neurodegradacyjne, a demencja starcza potrafi się objawiać w sposób tak nieprzewidywalny i okrutny, że trudno zakładać intencjonalnie dobry akt stworzenia, jeśli dopuszcza taką możliwość. Jako sześcio- czy siedmiolatek wiedziałem jedno: ktoś cierpi i trzeba próbować to zmienić. Codziennie więc zrywałem jakieś dziko rosnące róże z krzewów podwórkowych, w czasie kwitnienia wiśni jej gałązki, a jesienią korale jarzębiny i zanosiłem te dobra na czwarte piętro, kładłem na wycieraczkę i uciekałem. Czasami też pukałem albo dzwoniłem i dopiero wtedy wiałem na podwórko albo dwa piętra niżej do domu. Myślałem, że takie gesty ucieszą, uspokoją, a nawet wyleczą starszą panią, dzięki czemu nie będzie już tak strasznie krzyczeć. Wiele lat później, gdy byłem już dorosły, wspomniana córka zaczepiła mnie na schodach i powiedziała, że bardzo mi dziękuje za te prezenty na wycieraczce, bo były dla niej czymś istotnym. Ja natomiast przez lata byłem przekonany, że, raz: nikt nie wiedział, że to ja, dwa: poniosłem całkowitą porażkę w zmaganiu z cierpieniem, bo starsza pani krzyczała niezmiennie jeszcze przez kilka lat, aż w końcu ucichła zupełnie i ostatecznie. To chyba tylko wrażliwość na drugą istotę, a nie nadwrażliwość? Dotyczyła zresztą nie tylko ludzi, ale także zwierząt. Pamiętam, że tłukłem się na podwórku ze starszymi ode mnie chłopcami, bo palili mrówki promieniami słonecznymi skupianymi przez szkło powiększające. Nad morzem pobiłem chłopaka, który rozbijał o falochron meduzy. Najpierw powiedziałem, żeby przestał to robić, a gdy wziął kolejną meduzę i rozbryzgnął ją o beton, rzuciłem się na niego z pięściami. We wczesnym pacholęctwie, podczas pobytów na wsi wystarczyło, że spuściło się mnie na moment z oka, a natychmiast właziłem do budy jakiemuś wiejskiemu psu, który chętnie dzielił się ze mną zawartością swojej miski, a raz jakimś cudem dostałem się do chlewu i położyłem razem z prosiakami przy karmiącej maciorze, czym omal nie doprowadziłem do wylewu mojej przerażonej matki. Podobno wbiłem też widły w nogę gospodarza, który chciał zabić cielaka, bo ktoś z dorosłych nierozważnie mi powiedział, że "wujek poszedł po cielęcinkę". Cielak przeżył, co ważne. Gospodarz też. Byłem również podwórkowym grabarzem. Jeśli znalazłem martwego gołębia, wróbla albo kota, natychmiast dokonywałem pochówku, z całym ceremoniałem. I płaczem. Od kiedy pamiętam, wyciągałem dżdżownice z kałuż po burzy czy intensywnym deszczu. Robię to zresztą do teraz.

 

Rośliny. Gdy inni wchodzili na drzewa i wycinali scyzorykami na korze inicjały, ja, gdy nikt nie patrzył, przytulałem się do pni, próbując je pocieszyć po okaleczeniu. Dalej. Oczywiście biegałem po trawnikach i bardzo się dziwiłem, że od czasu do czasu ktoś na nas za to krzyczy. Aż do momentu, kiedy pewna kobieta powiedziała mi, że trawa czuje i żebym sobie wyobraził, że ktoś przygniata mnie butem, gdy jestem małym i delikatnym źdźbłem. To wystarczyło, abym starał się nie deptać trawy, a gdy się na niej kładłem, zawsze dziękowałem za przytulenie. Czy to są elementy nadwrażliwości? Czy raczej dowód istnienia jakiejś dysfunkcji, skoro podobnych zachowań nie obserwowałem u innych dzieci? Nie wiem. Pójdę krok dalej.

 

Przedmioty. Szklanki i kubki na ociekaczu musiały być zetknięte ze sobą, aby żaden przedmiot nie odczuwał samotności. Wszystko układałem parami albo tak, by najbliższe siebie rzeczy się stykały. Gdy budziłem się w nocy po jakimś złym śnie (najczęściej śniło mi się, że OCEAN - naprawdę potężny, ogromny, przepastny, jak to ocean – wlewa się do mojego pokoju przez dziurkę od klucza), szedłem do kuchni, do łóżka mamy. Ale nie mogłem się położyć, dopóki nie zabrałem ze sobą wszystkich miśków. Znowu zasada, że nikt i nic nie może zostać sam albo samo, powodowała, że matka była dosłownie zasypana górą zabawek, a ja dopiero wtedy mościłem się wśród tej całej menażerii. Miałem mniej więcej trzy lata, gdy robiłem to już świadomie. I trudno było mi się z tym rytuałem rozstać, gdy zacząłem dorastać. Znowu nie wiem, czym to było, ale wydaje mi się, że takie zachowania towarzyszyły po prostu wszystkim i tyle.

 

Pisanie. Zacząłem pisać wcześnie. Nie wiem dlaczego, ale uważałem od początku, że to jest poważna sprawa. Wydaje mi się zresztą, że do zbyt wielu kwestii podchodziłem skrajnie poważnie, co istotnie wpłynęło na odczuwanie elementarnej choćby radości. Ale nie o tym teraz. Pisanie miało być czymś poważnym, więc i tematy takie były. Przede wszystkim cierpienie i śmierć. Skąd to, nie mam pojęcia. W wieku siedmiu lat nie miałem jeszcze bezpośredniej styczności z umieraniem i śmiercią, a jednak te tematy dominowały. Wiele lat później, gdy rozmawiałem z przyjacielem mojego ojca, powiedział mi, że tata bardzo się martwił moją, jak to określił, „homoseksualną wręcz wrażliwością”. Czyżby użycie takiego zwrotu miało na celu uniknięcie słowa „nadwrażliwość”? Ojciec pięknie posługiwał się słowem i na pewno nie miał przekonań seksistowskich, więc ten związek frazeologiczny na pewno coś znaczył. Usłyszałem również podczas tej rozmowy po latach, że rodziców niepokoił mój smutek i bardzo intensywne przeżywanie, zarówno rzeczywistości, jak i nierzeczywistości. Chodziło między innymi o to, że dopóki nie zasnąłem, drzwi do mojego pokoju musiały być uchylone, a światło w przedpokoju włączone. Od zawsze bałem się też łazienki, bo był tam stary piec gazowy, który od czasu do czasu szwankował i „wybuchał”. W ten sposób straciłem kiedyś bezpowrotnie moje słynne na całą okolicę trzycentymetrowe rzęsy. Strach przed łazienką znalazł również wytłumaczenie w wydarzeniu, które miało nadejść w przyszłości, ale do tego będzie jeszcze okazja wrócić. Trudno mi zresztą uwierzyć w tego rodzaju antycypację, chyba że poziom absurdu jest nieskończony, co możliwe.

 

I tak „nadwrażliwość” na zasadzie erozji najpierw wyżłobiła miejsce, a potem urządziła przestrzeń, w której po latach umościła się Smutna Przyjaciółka. Intensywność doznań zdawała się mieć nieograniczoną skalę i pojemność. Ograniczona natomiast okazała się moja wytrzymałość, bo w pewnym momencie wiązki dochodzące i zbierane z otoczenia wypełniły mnie i przygniotły tak bardzo, że któregoś dnia, dosłownie w ciągu kilku godzin poczułem, że mój oddech się spłycił i znacznie przyspieszył, a jakiś ciężar zgiął mnie wpół i wypchnął ramiona nieco do przodu, by spróbowały zamknąć w swoim pozornie bezpiecznym objęciu całkowicie pochyloną głowę.

Tak ruszyłem w świat.

 

 

maj 07 2020 Reprymenda
Komentarze (2)

Postawiłem siebie w kącie. Z kilku powodów. Po pierwsze, zaniedbałem pisanie i opowieść, ale równie dobrze mogę to ująć tak, że pisanie zaniedbało mnie. Mniej płaczliwy jestem ostatnio, nie tak rozedrgany i niespokojny, za to uruchomiły się wszystkie możliwe natręctwa, które skutecznie – w mniemaniu mózgu, ciągle opracowującego strategię zwiększenia wydajności organizmu – mają odciągnąć moje nędzne resztki od kłębiącego się i kłębkowatego jednocześnie leżenia i myślenia. Smutna Przyjaciółka śmieje się ze mnie subtelnie, bo ona nigdy nie rechocze. Uśmiecha się, a w błysku jej oczu widzę ironię, sarkazm i lekką pogardę. Ten wzrok mówi: „No i co, znowu się nie zabiłeś… biedniutki taki. Całemu światu pokazujesz, że znikasz. Nie jesz, nie śpisz, chudniesz, nie odpowiadasz na zaczepki zaniepokojonych bliźnich. Z bezruchu przeszedłeś w kompulsywne działania bez sensu. Układanie płyt CD alfabetycznie, wymiana gniazdek elektrycznych, czyszczenie sprzętu hi-fi, mycie przedłużaczy… Czy ty widzisz, jak to wygląda? Żenujące, doprawdy, żenujące”. Czasami chciałbym się zatłuc jej na złość, żeby przez sekundę, gasnącymi oczami zobaczyć znikający z jej twarzy uśmiech – to mogłaby być satysfakcja. Ale bardziej prawdopodobne, że to podpucha. I w momencie dokonywania się ostatecznego powiedziałaby: „Widzisz, miałam cię tu przywieść i oto jesteś. A właściwie byłeś”. A potem śmiech mógłby być głośniejszy. Więc nadal: NIE. Choć może udowodniłbym światu i sobie, że nie jestem aż taką cipą, że zbolała gęba to nie wszystko, choć dla wielu i tak byłoby to nadto. „Chuj, gówno, dupa!”, jak podobno mówił o złych scenariuszach Kazimierz Dejmek.

 

Postawiłem się w kącie, bo chciałem pisać, ale wiedziałem, że nie bardzo jest o czym i że nie wiem czego się chwycić i jak to potem pociągnąć. Tutaj jest strumień, tutaj jest szybko i rach ciach, bo tak płyną myśli. Dlaczego nie mogłem pisać? Bo wskoczyły natręctwa i działania kompulsywne. Najpierw cztery tygodnie leżałem, właściwie nie wstając, a teraz dla odmiany prawie nie siadam. Fala rzuca, ale statek płynie… Taaa. Nie mogłem pisać, bo jakoś muszę zacząć, zapewne tym, że się urodziłem. To tak na początek. Ale jakie ma znaczenie fakt moich urodzin? Żadne. A samo to, że piszę jest dowodem na moje przyjście na świat. To może coś o rodzicach, dzieciństwie, kilku zapamiętanych faktach i przeżyciach. Tak… i co one miałyby o mnie powiedzieć? Że jak każdy człowiek mam jakąś historię, a w niej jest całkiem sporo bólu, bo na tym polega to pełzanie ziemskie? Po co o tym? Bez sensu. A może chciałbym tym usprawiedliwić coś, czego nie piszę dla odmiany dlatego, że się wstydzę. Nawet przed samym sobą, bo przecież nikt tego nie czyta. A może boję się, że jeśli już ktoś przeczyta, na przykład będę to ja, to powiem o tym kimś, o kim przeczytałem, a to też niestety będę ja, że to kawał chuja i złamasa, bo w życiu trzeba mieć jednak jakieś zasady, a nie być gąbką zamoczoną w szambie, którą wypisuje się na kościołach hasła o upadku cywilizacji. A może nie pisałem dlatego, że tak naprawdę czekam na kosmiczny wyrzyg bólu, którym będzie opowieść o tytułowej spince? Ktoś spyta: spinka? Jaka, kurwa, spinka?! No, ale w sumie racja, bo skoro jest depresja, to i niezła spinka być musi... Prawda, musi. Ale tu chodzi o mały przedmiot, którym spina się włosy. Właściwie, niby do tego jest ten przedmiot powołany i nawet jego etymologia sugeruje przeznaczenie. Jest jednak jedna taka spinka na świecie, która służyła do czegoś innego. I ona, ta drobina, ten pył, nicość prawie, pokroiła mnie w plastry tak przezroczyste, że nie pocięty dół mnie mógł obserwować szybujące dywaniki spinkzerżniętych nanometrowych fragmentów góry. Sprawione soczyście ścierwo zawisło rozpostarte na widoku całego świata, który nie chciał patrzeć, bo co kogoś obchodzi akt, choćby i spektakularnej, ale jednak indywidualnej zagłady. Tyle zwalistych słów z powodu biednej, malutkiej, przerażonej spinki, przedmiotu codziennego użytku dla wielu, dla większości, oprócz może Telly’ego Savalasa.

 

Może więc nie pisałem, bo tak naprawdę chcę pisać tylko o jednym. Oj, odjebże się wreszcie od tej spinki, jakby pewnie powiedział jeden z moich dziadków i spokojnie mogę tak pisać, bo obydwu nie znałem. Pierwszego rozstrzelali Niemcy w Grabówce pod Białymstokiem. Podobno zazdrosny o kobietę facet doniósł na niego, że współpracuje z AK. Drugi dziadek zginął w Warszawie, też zastrzelony przez hitlerowców. Niemiecka precyzja miała stuprocentową skuteczność w męskiej linii trzy pokolenia wstecz, jeśli idzie o moich najbliższych. Chociaż co do drugiego dziadka chodziły słuchy, stanowiąc tajemnicę poliszynela, że on tak naprawdę niewiele miał wspólnego z konspiracją, tylko był szmalcownikiem i okradał, wykorzystywał oraz denuncjował próbujących się ratować Żydów. Szepty trwały przez całe moje dzieciństwo. Że wdowa po dziadku ma złote monety w skórzanych woreczkach, że tego złota ma dużo, że jej to bieda nie grozi - mawiali złośliwi. W sumie też bym się zastanawiał, skąd lubelska wieśniaczka, robotna, i owszem, ma po wojnie sakiewki złota. Nie bardzo to posag, nie bardzo też spotkanie z sezamem. Bardziej możliwe, że jakieś „zwykłe” ludzkie kurewstwo, bo babcia zawsze była wesoła i roześmiana, ale gdy przekraczała próg kościoła, brakowało jej tylko włosienicy, bicza i korony cierniowej, tak była zbolała, cierpiąca i pokutująca. To dzięki niej po raz pierwszy pomyślałem, ze ten zakrwawiony i zmasakrowany Bóg chyba niewiele ma do zaoferowania ludziom radości. „Tajemnica to też wartość” – powiedział mi kiedyś pewien bardzo przyzwoity i dobry ksiądz. Ale gdy się jest katolikiem, wszystko trzeba opierać na tajemnicy, więc nic dziwnego, że te słowa były wypowiedziane z takim przekonaniem.

 

No tak. Nie pisałem, a teraz rzygnąłem trochę. Tylu ludzi wokół i tyle różnych reakcji na mnie. Od jej braku, co dotyczy większości, przez ucieczkę z powodu bezradności i niekiedy przerażenia, autentyczną troskę i pochylenie, po bliskość, stanie gdzieś obok i wobec mnie, z wyciągniętymi rękami, gdybym miał zamiar lub siłą wyższą został zmuszony zlecieć na pysk. Ale wszystko to spotyka się w jakiejś nieistotności, wypłaszczeniu intencji, które nie mają dla mnie znaczenia. Wdzięczny jestem za ciepło, ale nie chcę być za nie wdzięczny! Niczego nie chcę! Chyba że leżeć. Jeśli postanowię leżeć kolejny miesiąc, to właśnie będę robić i niech mi w tym nikt ani nic nie przeszkadza. Ja tak się czołgam na Golgotę. Albo do Disneylandu, bo na pewnym etapie te dwa miejsca to punkty styczne. Nie chcę interakcji, bo wszystkie zachodzą we mnie i jest to proces tak dynamiczny, że aż mi o czaszkę dudni, jakbym był niedomkniętym szybkowarem. Telepie mną aż, tak się tam dzieje, nawet gdy pozornie nie dzieje się nic, bo… leżę. To leżenie to mój himalaizm. Od zawsze chyba, bo nawet na wakacjach nigdzie nie chciałem iść, tylko leżeć i się zastanawiać. Nad czym? A na przykład, gdzie ma początek strach… Czy jest jedno wydarzenie gdzieś i kiedyś, z jakimiś bohaterami, które budzi to bydlę i ono już nie odstępuje człowieka na krok. Wierny pies – strach. Mój przewodnik. A może to nie wydarzenie, tylko urodziłem się strachliwy? Coś tam na jakimś włosku chromosomu nie podpasowało i do niebieskich oczu dorzuciło mi słabość do hipopotamów, zamiłowanie do encyklopedii, niechęć do cynaderek i salcesonu oraz między innymi skłonność do przeżywania strachu tych, którzy teraz cierpią, choć nie mam z nimi „nic wspólnego”. To nie tylko strach. Jest też głębokie poczucie bezsensu, że ja tutaj będę szczęśliwy, a tam gdzieś jest cierpienie niewyobrażalne, które tylko za sprawą jakiegoś demiurgicznego żartu lub absurdalnego zbiegu okoliczności przypadło komuś innemu. To tak, jakby biegli dwaj aniołowie z fiszkami losu w rękach, i wpierdalają się w siebie z impetem, robiąc z fiszek tak zwane motylki. A że szef surowy, zbierają to na chybił trafił, aby szybciej, i biegną do działów wykonawczych FARTU i WPIERDOLU. Przynoszą fiszki, tyle że po zderzeniu one się im nieco pomieszały… Tak to widzę. Więc skąd to poczucie szczęścia lub nie-szczęścia, celowo tak pisanego. Skąd to się bierze? Czy Karol Darwin zobaczyłby we mnie wybryk ewolucji, spoglądając na mnie błyszczącymi ślepiami i mamrocząc coś ze środka tej brody, wyglądającej jak wata cukrowa z gówna. Geny, patogeny, nieporozumeny, wspomneny? Co mnie uczyniło?


Opowieść o ludzkim doświadczeniu, w tym przede wszystkim o cierpieniu nie jest linearna. Nie składa się z faktów i konkretów. Z nich składa się także, ale na ich podstawie nie da się wnioskować. To znaczy, można, ale biorąc pod uwagę efekty poznawcze, nie należy. Człowiek składa się z faktu, że nie jest wyłącznie ich zbiorem. Nawet najbardziej puste istnienie jest czymś pełniejszym, niż zbiór faktów. Dlatego opowieść o bólu można zacząć w każdym punkcie. I w każdym ją przerwać, bo na pewno nie skończyć.