Archiwum kwiecień 2020


kwi 28 2020 Samobójstwonie
Komentarze (2)

Kolejna noc złych snów. W sumie to nic nowego, bo wszystkie możliwe problemy ze snem są wpisane w kłopoty natury emocjonalnej. Organizm znosi to dzielnie, bo ma wspomaganie farmakologiczne, które udrażnia kanały odpowiedzialne za przesyłkę odpowiednich substancji z i do neuroprzekaźników. Chwała zatem wyspecjalizowanym chemikom za leki psychotropowe, w przeciwnym razie do wewnętrznych wstrząsów ego i tkanki subtelnej musiałyby dojść zewnętrzne w postaci elektrowstrząsów, którymi „leczono” delikwentów cierpiących na wahania nastroju, depresję czy chroniczny smutek jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku. A tak, proszę bardzo, nie śpię w ogóle albo bardzo krótko, albo wbijam się w sen godzinami, poświęcając ten czas na rozmyślania o przegranym życiu, straconej miłości, zdradach, cierpieniu wszystkich istnień i szczęściu nielicznych, przeżywających uniesienie w tej właśnie chwili, gdy ja toczę zapasy z za lekką lub za ciężką, zbyt szorstką albo za ciepłą, no, generalnie wkurwiającą pod każdym względem kołdrą. W końcu jednak udaje się zasnąć. Cud? No, niekoniecznie. Bo podświadomość i ta druga, czyli nieświadomość, o której jeden z najpoważniejszych jeźdźców w historii ludzkości, czyli Carl Gustav Jung, mawiał: „Z nieświadomością jest taki problem, że jest naprawdę nieświadoma”, to ta nieświadomość, jak na pozbawioną świadomości, potrafi dokopać solidnie, bo jakimś cudem wyciąga podczas śnienia ze łba, jego kazamatów jakichś, gdzie dno i wodorosty oraz zerowa widoczność, z jakichś odmętów, czeluści, pajęczych wnęk i szpar, z bagna, pulpy, brei wspomnień, kadrów, mignięć i skrawków życiowych, no, wyciąga takie rzeczy, że się człowiek rzuca i tarmosi z powietrzem, zastyga, jęczy lub po prostu płacze, takie to wszystko dziwne w tym onirycznym galimatiasie, przywołującym jednocześnie najdelikatniejsze i najbardziej bolesne elementy wspomnień lub wyobraźni, łącząc je w kolaż, który najczęściej powoduje autentyczne wycie jeszcze w trakcie snu, doprowadzając skutecznie najpierw do równie wyjącego wybudzania, a następnie łkającego przebudzenia. I po spaniu. I po spokoju. I po nocy i śnieniu, które w założeniu mają dawać ukojenie i odpoczynek.

 

I po co ja to piszę? Bo śniłem fatalnie. Zapach, który kocham, a którego już nie poczuję, możliwości, których już nie ma i przepadły definitywnie, a nie chwilowo. Widziałem stracone i potencjalne, wszystko w tej przedziwnej dramaturgii snu, gdzie sceneria jest trochę odrealniona, ale jednocześnie bardziej rzeczywista, niż coś przeżywanego na jawie. Obudziłem się i poczułem, że moje oczy są spodkami pełnymi łez, ale twarz jeszcze nosi na sobie ślad uśmiechu związanego z obecnością po tamtej stronie, gdzie piękno było w zasięgu wzroku, a nawet ręki. Ale tiul czy aksamit snu zaczął odpadać, jakby go ode mnie oddzielał skalpelem jakiś neurochirurg, po czym wróciła świadomość, że to koniec. Koniec zupełny. „Cały świat ogarnęła pożoga.”

 

I wtedy przypomniałem sobie Hemingwaya z niedawnego pisania, wspomniałem Wojaczka, Cornella, Stachurę, Plath, Woolf, Williamsa, a chwilę potem przyszły mi na myśl cztery inne końce historii, niejakiego Stiopy, czternastoletniego Wolfika, pewnego Piotrka, a także ojca faceta o imieniu Olek. Bo pomyślałem, że skoro sprawa upadła jak topór kata, rzecz się skończyła jak plejstocen, a nadzieję mogę mieć co najwyżej taką, jak saper w Angoli, to może jednak ukłonię się skromnie, po czym postaram się wymyślić tak kwestię ostatecznego rozwiązania, aby ktoś miał jak najmniej sprzątania. To sprzątanie jest o tyle ważne, że gdy w młodości oglądałem książkę o medycynie sądowej, to myślałem nie tylko o denatach – których ktoś tam uszeregował w porządku alfabetycznym, nawiązującym do sposobu zadania sobie śmierci samobójczej, lub, co zdarzało się rzadko, w odniesieniu do jakiegoś śmiertelnego incydentu – ale również o ludziach, którzy całym tym postostatecznym bajzlem muszą się zająć, gdy ktoś skutecznie postanowi łez padół opuścić. Technicy kryminalistyczni, prokuratorzy, technicy sekcyjni, patolodzy, prawnicy i, no właśnie, ekipy sprzątające. W Japonii jest nawet grupa zawodowa, która zajmuje się sprzątaniem mieszkań po zmarłych w samotności ludziach, co zdarza się tam niestety nagminnie. Zwłoki znajduje się często po tak długim czasie, że jeśli osoba zmarła w łóżku, to jej pozostałości zbiera się spod niego, ponieważ rozkładające się ciało ma niebywałą tendencję do przenikania materii o niewielkiej gęstości, gdy jej część witalna również przeniknie już ostatecznie w zaświaty. Ale do rzeczy.

 

Ostateczne rozwiązanie kwestii obecności w świecie. Samobójstwo. Odwieczny dylemat etyków, duchownych, intelektualistów, a także tych, którzy pozostają. Akt odwagi czy tchórzostwa, poddanie się czy raczej porażka w walce o coś, co dla wielu innych, w tym dla zdecydowanej większości bezrefleksyjnie, stanowi największy dar, a nawet świętość. Szacunek należy się zarówno tym, którzy zdecydowali się na ten ostateczny krok, jak i ludziom, którzy zostali postawieni przed faktem podjęcia takiej decyzji przez swoich bliskich. To jest delikatny, najdelikatniejszy materiał życia, który uległ brutalnemu rozdarciu. Dlatego w żaden sposób nie będę wyrokować, ani się wymądrzać. Wiem jednak, co jest za stalowymi drzwiami które oddzielają świat „tu” od „tam”, gdzie wyjście jest tylko jedno. Za tymi drzwiami nie ma już nic. Nie dochodzi tam ani głos rozsądku, ani empatii, ani altruizmu, ani współczucia. Zresztą to ostatnie co najwyżej dodatkowo oskarża i motywuje negatywnie, bo stał się człowiek zwitkiem tak bezbrzeżnego smutku, że część osób żegna się na jego widok, część wpada w paraliż bezradności, a jeszcze inni mówią, żeby się wziął za siebie i przestał wydziwiać albo sugerują, że jego smutna mina nie pasuje do rzeczywistości permanentnego zadowolenia, które ma być wyuczonym zachowaniem, podnoszącym wydajność i stanowiącym podstawowy element dress code’u świata zafiksowanego na pozornym szczęściu i sztucznie wyhodowanych uśmiechach. Za stalowymi drzwiami nie ma wspomnień, konsekwencji, refleksji czy rozpatrywania za i przeciw. Gdy się zamykają, można się nawet co do tego nie zorientować, ale gdy się już zamkną, znaczenie traci wszystko, co człowiek znał i czego się nauczył po ich drugiej stronie. Tego już nie ma, znika, przepada, przestaje brać udział w czymkolwiek. I wszystkie moce, które do tej pory służyły funkcjom życiowym i ich podtrzymywaniu, wszystkie elementy woli, która kiedyś podejmowała wyzwania, stawiała cele i opracowywała strategie, a wreszcie wszystkie emocje, które latami instalowały człowieka w kontekstach społecznych na wszelkich możliwych poziomach, wszystkie te siły zwierają szyki, łącząc się w skomasowaną wiązkę, która z mocą wszystkiego, co kiedyś było życiem i pędem w jego stronę, nakazuje tylko jedno – bez pytań, bez wątpliwości, bez histerii i rozpaczy, bo to wszystko zostało po drugiej stronie. Nakaz brzmi: ostatecznie skończyć z bólem! Nie ma konsekwencji, nie ma odwagi, nie ma tchórzostwa, nie ma żadnej innej kwestii poza tą, że ból ma się skończyć. I się kończy, a w każdym razie dalej już pojawia się brak danych.

 

Pośród tych, którzy odeszli z własnej woli, wymieniłem cztery osoby nie znane z encyklopedii, Stiopę, Wolfika, Piotrka i ojca Olka, którego imienia nie znam.

 

Stiopa był pochodzącym z kniaziowskiej rodziny wybitnym i koncertującym pianistą. Jak wielu artystów, a szczególnie o proweniencji wschodniej, nie gardził alkoholem, co z biegiem czasu zaczęło stanowić problem. Życie płynęło więc podwójnie, ale pojawiła się też miłość. Stiopa zakochał się z wzajemnością w pięknej Asi i nie ma wątpliwości, że dla obojga było to uczucie wielkie. Asia jednak, widząc, że choroba alkoholowa postępuje, podczas jednego ze spotkań postawiła ultimatum: albo nałóg, albo ja. Młodziutka dziewczyna zakładała tylko dwa wyjścia, ale rzeczywistość lubi rewidować ludzkie założenia. Stiopa jeszcze tej samej nocy sięgnął po sporą dawkę substancji psychoaktywnej, a następnie popełnił samobójstwo. Asia umarła wraz z nim, a w jej miejsce pojawiła się Joanna, której spora część na zawsze pozostała martwa. Wiem coś o tym, ponieważ chodzi o moją matkę.

 

Wolfik był dwa lata ode mnie starszy. Przyjaźniłem się z nim wiele lat temu, gdy co roku przyjeżdżałem z rodzicami do pewnego kurortu nad Bałtykiem. Pociąg przyjeżdżał na miejsce o świcie, a noc zawsze była nieprzespana, bo dzieci lubią pociągi, ich zapach, dźwięk i tajemnice. I co roku, gdy tylko wrzuciłem klamoty do domku kempingowego, natychmiast biegłem do Wolfika, aby się przywitać i wspólnie wyruszyć w świat, który wzywa i klaszcze dłonie, gdy ma się naście lat. Tym razem jednak do żadnej wyprawy nie doszło, bo mój kuzyn, wiedząc, że ruszam tam gdzie zawsze, zatrzymał mnie i powiedział, że kilka miesięcy temu Wolfik nakarmił młodszego brata, obrał ziemniaki, wrzucił je do garnka, zalał wodą, postawił na kuchence, po czym zszedł do piwnicy i się powiesił. W kuchni zostawił kartkę tylko z trzema słowami: „Przepraszam Cię, Mamo”.

 

Piotrek był sporo starszy ode mnie i przyjął na siebie funkcję mojego opiekuna podczas wakacji. Było to wymagające zadanie, bo nie można mnie było nawet na chwilę spuścić z oka, ponieważ natychmiast szedłem w jakoś szkodę albo po prostu znikałem. Piotrek kilkukrotnie uratował mnie przed doznaniem poważnego uszczerbku na zdrowiu, bo notorycznie wchodziłem w konflikt z miejscowymi, ponieważ byłem miastowy, a po latach stwierdzam, że dodatkowo musiałem mieć wyjątkowo prowokujący wyraz gęby, skoro ciągle proponowano mi jej przefasonowanie. Piotrek więc ocalił mnie wiele razy, ale niestety siebie ocalić nie potrafił. Wskutek poważnych problemów osobistych najpierw postanowił się zapić, a gdy miesiącami okazywało się, że „zapicie na śmierć wcale nie jest takie proste” – to jego słowa – wszedł do przyczepy kempingowej i popełnił w niej samobójstwo.

 

Olek, jak w przypadku większości nastolatków, mieszkając w sporym domu wraz z rodzicami, wiedział, że może układy rodzinne nie są idealne, ale na pewno nie może być mowy o żadnej patologii i generalnie wszystko krąży wokół obowiązującej w świecie normy w relacjach międzyludzkich, które z reguły są po prostu poprawne. Jest jak jest, nie dzieje się nic złego. Takie przeświadczenie towarzyszyło chłopakowi aż do dnia, w którym do jego pokoju wszedł ojciec. Postał chwilę, patrząc synowi w oczy, a następnie pogłaskał go po głowie, uśmiechnął się i wyszedł. Takie rzeczy nie zdarzały się wcześniej, ale przecież trudno czuć jakiś dyskomfort z powodu gestu pełnego ciepła, obecności, a może nawet miłości. Gdy jakiś czas później, mając w pamięci ostatnie wydarzenie – owszem, dziwne, ale nie niepokojące – Olek zszedł na dół do salonu, zobaczył ojca, który powiesił się na żyrandolu.

 

Cztery historie końca, które dały początek wielu historiom kolejnym. Cztery dramatyczne wydarzenia, które jak koło zamachowe nadały rozpęd bólowi, nienazywalnej stracie, bezradności, nie kończącym się i nie odnajdującym odpowiedzi pytaniom, czy można było coś zrobić. Cztery zakończone życia, powołujące aktem samobójczym na świat nie wiadomo ile istnień pękniętych, naruszonych, okaleczonych, zawsze i wszędzie błąkających się w otępieniu z powodu powstałej w nich pustki, której ani czas, ani nic innego nie potrafi wypełnić. Tam i wtedy, za każdym razem w innych okolicznościach i z innych powodów, w każdym przypadku po zmaganiu i ze świadomością ostatecznej porażki, po cierpieniu, samotności, bezradności, gniewie i odrzuceniu świata, doszło do porzucenia życia, które w ogromnym stopniu przeniknęło, naznaczyło i rozłupało życie innych. Nic tego nie zmieni, aż do wypełnienia się czasu, który mimo braku danych, być może przyniesie ukojenie. Życzę tego wszystkim, którzy pozostali.

 

I dlatego po ciężkiej nocy, pełnej przerażenia z powodu poczucia pęknięcia w środku, budząc się i zdejmując z siebie nitki snu jak pajęczyny, pomyślałem, że tak pięknie byłoby nie cierpieć z powodu straty i braku, tak bardzo chciałoby się znaleźć chociaż odrobinę sensu w sobie lub w czymś zewnętrznym, wykrzesać choćby minimalną wiarę w to, że kreska horyzontu nie jest jedynie coraz szybciej zbliżającym się ostrzem gilotyny. Bo jeśli tego nie zobaczę, jeśli nie znajdę siły do ciągłego i codziennego powoływania siebie do życia, wcześniej czy później stanę naprzeciw wielkich stalowych drzwi i zamajaczy przede mną wyjście rodzące wyłącznie cierpienie. Wszystkich, którzy tworzyli i tworzą mój świat.

 

I gdy o tym pomyślałem, stworzyłem nowy czasownik w formie bezokolicznika: SMOBÓJSTWONIE. Wiem, że nie. Nie.

 

 

 

 

kwi 27 2020 Żenada-że-boli
Komentarze (2)

Tytuł brzmi z francuska, ale zabawa słowem to jedna z nielicznych spraw, które sprawiają mi odrobinę satysfakcji. Dzięki takim igraszkom budzę w sobie nadzieję pozostawania we względnie sensownej kondycji intelektualnej, ale to nieprawda. Bardziej jest to znowu odwracanie uwagi od tego, co istotne, sposób na „zamiecenie kwestii pod dywan” albo punkt wyjścia do wniosku bohaterki Przeminęło z wiatrem: „Pomyślę o tym jutro”. Zastanawiałem się ostatnio, jak wiele jeszcze będzie tutaj przedwstępów, wstępów, wyjaśnień, sprostowań i zasad. Robię wszystko, aby nie wziąć się do sprawy, a im bliżej jestem granicy tolerancji dla siebie w tym ciągłym eskapizmie, tym mocniej odczuwam zdenerwowanie, irytację, niecierpliwość i wściekłość. Bo jedna z natur sytuacji, w której od lat się znajduję, polega na tym, że ciągle jestem na siebie zły, ewentualnie zażenowany sobą, a najczęściej i jedno, i drugie. Szybko też do tej pierwszej pary dołączają następne, czyli niecierpliwość, gniew, zawstydzenie, bezradność, ckliwość, splątanie myślowe, zafiksowanie na ciągłym, obsesyjnym odtwarzaniu sytuacji z przeszłości, będących źródłem bólu, albo tworzenie w wyobraźni nowych zdarzeń tego typu.

 

Zasada nadrzędna: żadnych marzeń, żadnych pozytywnych emocji, żadnych planów i dobrych wspomnień, żadnej radości i przede wszystkim żadnej nadziei. Niech ktoś spróbuje sobie wyobrazić takie życie. Gdy nie czeka się na nic. Nigdy na nic. Ani na zakup jakiegoś sprawiającego frajdę przedmiotu, ani na potencjalne spotkanie z kimś bliższym lub dalszym, ani na nadchodzące wydarzenia, czym by one nie były, ani na perspektywę zaśnięcia po wielu godzinach upaćkanych niezbyt optymistycznymi myślami, bo dyssomnia jest i czuwa, a sny przynoszą z reguły pogorszenie stanu ogólnego. Książki albo już wszystkie były, albo są jedynie nową opowieścią o starym jak świat i życie nieszczęściu, z filmami podobnie. Mędrcy to kłamcy albo ludzie na tyle zdeterminowani, by wreszcie uwierzyć w cokolwiek, żeby potem móc sobie, a przede wszystkim innym wmówić, że „najważniejsze są sprawy najprostsze; ptak wije gniazdo wśród kwiatów wiśni; cały wszechświat jest w tym żywopłocie”, czy wreszcie moje ulubione: „wszystko jest tobą i ty jesteś wszystkim”. Religia, filozofia, sztuka, nauka – wszystko to kłamstwa, wyciszane myślowo i twórczo przejawy histerii, które mają na celu próbę „sensownego” wypełnienia czasu lub, co jeszcze bardziej kuriozalne, nadanie życiu jakiegoś „sensu”.

 

Działanie pojawia się wtedy, gdy ktoś o coś poprosi. Z reguły taki akt spotyka się z niechęcią i zniecierpliwieniem, a reakcja następuje tylko dlatego, że nie ma sensu unieszczęśliwiać dodatkowo innych, chociaż niekiedy i ta perspektywa znika zupełnie, przez co „innych” po prostu nie ma. Wtedy nie robi się już nic, a do irytacji sobą dochodzi irytacja wszystkimi wokół. Gdyby można było wystrzelić się w kosmos w celach kolonizacyjnych albo dać się zrzucić w kontenerze w tundrę i tam przez chwilę wiedzieć, że nikt niczego ode mnie nie będzie chcieć, chyba że E.T. albo niedźwiedź. Ale... to też nie za dobrze, bo w zamian natychmiast wzmocniłby się problem samoobecności, czyli samotnej współobecności podzielonego ja, które w swej dwoistości zgadza się tylko w jednym, a mianowicie, że każda część nienawidzi drugiej. Tak źle i tak niedobrze. Kolejny pat i nic nie ma.

 

A jednak coś jest. Bezruch podczas opadania na dno, na którym osiądnięcie trudno nazwać sukcesem. Zresztą ileż to trwa?! Są tacy, którzy najwyraźniej opadają w Rów Mariański. Można się wykąpać i odświeżyć, zmienić piżamę i znowu się położyć, odmierzając przepływające dni z nieudawanym zaskoczeniem, że przecież przed chwilą też była niedziela, a świat musiał jednak ostatnio mocno przyspieszyć, skoro jakimś zbiegiem okoliczności po wtorku następuje od razu piątek. Tak właśnie toczy się coś, co toczy mnie.

 

Istnieje etos głoszący, że mężczyźnie nie wypada płakać. W kulturze anglosaskiej mówienie przez mężczyznę o emocjach jest traktowane jako zachowanie, które wręcz nie przystoi dżentelmenowi. Hemingway pisał o zniewieściałych facetach w taki sposób, jakby chciał ich odstrzelić. Odstrzelił jednak siebie. I choć to niewątpliwa strata dla literatury, drogę wybrał słuszną, bo narobił się mniej, a do historii i tak przeszedł, na dodatek z hukiem.

 

[W akapicie powyżej przykład eskapizmu w praktyce. Zostawiam go, bo aż się do siebie uśmiechnąłem, gdy się zorientowałem.]  

 

W każdym razie świat jest nieco inny. Teraz mocno passe jest dzielić go płciowo, rodzajowo, a nawet gatunkowo. Wielki triumf postmodernizmu, polegający na dokonywaniu dowolnych działań na wszystkich elementach bez żadnych reguł, spowodował, że można bez żenady pleść androny, wyznawać oraz patentować absurdy i debilizmy, hołdować wszelkiej maści kretynizmom, rezygnując przy tym w niemal niezauważalny sposób z wolności, samodzielności i autentycznego indywidualizmu. Bo zdecydowanie bardziej chodzi o formę, niż o treść, a co jeszcze smutniejsze, z tą formą też bywa różnie, a z reguły raczej słabo, bo forma, choćby elementarna i najbardziej podstawowa, bez minimum treści się niestety nie obejdzie. Są jednak pewne plusy opisanej sytuacji, bo jak już wspomniałem można wszystko, więc płakać też. Publicznie i za darmo, bez względu na rodzaj, płeć, gender, rasę, gatunek; za opłatą, w specjalnych pomieszczeniach, w których dodatkowo można wszystko rozwalić w proch i pył kijem bejsbolowym; w pracy, domu, na basenie, podczas biegania, jazdy samochodem czy spaceru. Jednym z wyróżników czasów współczesnych jest to, że nikogo nie dziwi płaczący człowiek, a powodów do płaczu jest sporo.

 

Czyli można płakać. Więcej nawet, można i należy, jeśli się potrafi, ale to się kończy. Może nie kończą się same łzy, ale uzdrawiający charakter płaczu, który oczyszcza człowieka na poziomach biochemicznym i emocjonalnym. Mózg wie, co i jak robić, gdy odbierze sygnał, że płacz jest potrzebny od zaraz, podobnie jak wie, w jaki sposób zareagować, gdy receptory wyślą impuls, że wypuszczenie łez stało się faktem. W skrócie, płacz jest po to, by pomóc organizmowi jako całości sprawniej funkcjonować, ale powstrzymanie płaczu następuje dokładnie z tego samego powodu. Po jakimś czasie testowania sprawy mózg zaczyna bagatelizować fizyczno-chemiczne impulsy domagających się łez incydentów, ponieważ - jako bardzo złożony i skomplikowany organ - wie, że kondycja organizmu jest generalnie mizerna, a zagrożenia jako takiego raczej brak, bo od co najmniej pierdyliarda podobnych impulsów w kwestii wydajności panuje rzetelnie uśredniona chujnia. I tak płacz albo przestaje występować, albo spełniać swoje pierwotne funkcje. Aż chce się zacytować Vonneguta: „Dziękuję ci, wielki mózgu!”.

 

Sprawa więc wygląda tak. Nienawidzę siebie, pogardzam sobą, wstydzę się tego, czym jestem. Nie mogę płakać, bo irytuje mnie rozczulanie się nad sobą, a poza tym ćwiczyłem to tyle razy i tak długo, że płacz przestał być rozwiązaniem, zarówno na poziomie psychologicznym jak i biochemicznym. Zdarzają się tygodnie, a nawet miesiące i lata, gdy odczuwam albo tylko dyskomfort, albo prawdziwe fizyczne naruszenie, ale ból naprawdę nie dający chwili wytchnienia i najbardziej nieznośny dotyczy tkanki niewidzialnej, a ta – choć rzeczywiście jej nie widać – ma bardzo szeroką skalę czułości i wysoki próg tolerancji. I wciąż rejestruje, kataloguje, wykreśla jak sejsmograf, a przede wszystkim nie pozwala zapomnieć, że w tej sferze zawsze coś się dzieje. I tam – gdzie dokładnie, nie wiem – ale sobie boli. Ciągle albo pulsacyjnie, wznosząco albo opadająco, smażąco, piecząco, kopiąco albo gniecąco, świdrująco jak ząb albo tępo i głęboko jak bóle reumatyczne. Albo ćmi i lekko tylko przytępia, albo boli tak, że oczy zachodzą bielmem, a świat staje się rozmazany lub wręcz niewidzialny. I bez przerwy, i non stop, i cały czas to samo, tylko w różnym natężeniu. Na dodatek, gdyby ktoś spytał, co i dlaczego boli, nie umiałbym na takie pytania odpowiedzieć. I pomijam fakt, że nikt nie pyta, ale nawet gdyby, to niewielu osobom odważyłbym się coś bąknąć, bo strach i wstyd robią swoje, czyli przerażają i zamykają. I co ja właściwie mógłbym powiedzieć?! Że nie umiem tego nazwać, bo zaistniało we mnie tak dawno, że nie pamiętam innej rzeczywistości, ale to na pewno nastąpiło z jakiegoś bardzo konkretnego powodu, bo skoro ma tak fatalne i bolesne konsekwencje, to ten powód musi być jakiś straszny, nieobejmowalny po prostu, skoro trzeba za niego tak płacić; a o tej przyczynie, chociaż jej nie znam, to jednak lepiej, aby inni też nic, ale to nic nie wiedzieli, bo na taką karę skazuje się tylko za jakieś najcięższe przestępstwa przeciwko prawom ludzkim i boskim oraz generalnie przeciwko życiu. A to jeszcze nie wszystko. Po latach ćwiczenia się w cierpieniu i jego ukrywaniu z powodu poczucia winy i wstydu, mam tak dość tej swojej zbolałej, cierpiącej, wygiętej utrwalonym smutkiem, wewnętrznym marudzeniem, niepokojem, przechyleniem, rozedrganiem i rezonowaniem, płaczliwej gęby, przywołującej albo putta współczucia, albo sępy i hieny dyskomfortu – bo przecież ja taki biedny i męczy mnie coś okrutnie albo dla odmiany psuję nastrój i źle się komponuję z wypacykowanymi, kokardkowymi wnętrzami stworzonymi na potrzeby iluzji doskonałości – że mam ochotę pójść w ślady Hemingwaya i z hukiem przejść do historii, choć zdecydowanie mniej odnotowywalnej. Mam ochotę na „koniec pieśni”, której coda będzie brzmieć: nareszcie. Albo szkoda.

 

 

 

kwi 25 2020 Sposobologia
Komentarze (1)

Gdy myślę, w jaki sposób pisać, jak nazwać sprawy tak trudne do nazwania, bo pochowane jak przerażone zwierzęta; gdy zastanawiam się, jak złapać to uciekające po linoleum robactwo myśli, jak odróżnić kłamstwo od prawdy, sublimację od suchego faktu, wpadam w jakiś stupor. Najpierw czuję przerażenie, bo jak mam się do tego wszystkiego przyznać, zakładając „optymistycznie”, że uda mi się coś nazwać, że pokonam strach przed czymś, przed czym uciekam od kiedy pamiętam, że nie ulegnę pragnieniu kreacji, konieczności modelowej autoprezentacji, która obroni mnie przed światem albo przede mną. To drugie jest zresztą trudniejsze, bo innych może to wszystko nic nie obchodzić, a nawet jeśli się nad sprawą pochylą, nie mogą mieć pewności co do autentyzmu opowieści, bo nie znają faktów. Ja jednak je znam. Nawet jeśli są zdeformowane przez działania Smutnej Przyjaciółki, to mimo wszystko są we mnie żywym obrazem. Napisałem wcześniej, że to ma być „prawda” i mam być w tym ja, ale czy po latach mimikry, mimetyzmu, kreacji, udawania i chowania się, mam jeszcze wgląd w siebie i w coś, co można by nazwać prawdą? Bez wnikania w odwieczny filozoficzny problem, co nią właściwie jest, choć chętnie bym się nim chałupniczo zajął, żeby - jak zwykle - móc odbiec od tematu i zająć się bardzo istotnymi, bo odciągającymi uwagę od sedna imponderabiliami. Nie wiem. Nie wiem, ale chcę spróbować, bo to coś tutaj nie zaistniało po to, bym mógł znowu pokazać mistrzostwo w szpagatach, saltach, wymykach i śrubach, których efekty są dość opłakane z racji zużycia ciała i miernego talentu akrobatycznego. To pisanie nie ma mnie dodatkowao zamykać, tylko otwierać. Ma rozpruć żołądek i wydobyć z niego wszystkie połknięte przez lata śmieci, wydobyć z czaszki mózg i przyjrzeć się jego strukturze, ewentualnym defektom, patologiom, a potem działaniu i skrywanym tajemnicom. Ma przytrzymać mi ręce, związać nogi, bym znowu nie zaczął popisu prestidigitatora, wyciągającego króliki z kapelusza (z zegarkami z dewizką, oczywiście), abym na tych swoich pseudopodiach znowu nie spierdalał jak karakan pod ścianę, między szafki, w pęknięcie wykładziny, gdziekolwiek, tylko żeby się ukryć. To nie jest miejsce na wszystkie te czary-mary i hokusy-pokusy, nędzne, nieudolne, żenujące. Na przykrywanie się kołdrą, gdy do pokoju wchodzi potwór, na ocean alkoholu wlany w siebie, by endorfiny odbyły swój taniec, na seks z kimkolwiek i gdziekolwiek, aby na chwilę zapomnieć o znikającej w okamgnieniu i od dawna cuchnącej rozkładem tkance. Nie. Tutaj ma tego nie być. A nie pamiętam, albo nawet nie wiem, czym jest coś innego. Bardziej nie wiem, niż nie pamiętam.

 

Spróbuję jednak. W tym całym niechceniu, poczuciu bezsensu, bezznaczenia i gównianości pojawiła się myśl, by wyjść z siebie „przed siebie”, wyciągnąć to piszczące, włochato-glutowate i niedorozwinięte istnienie z jego kokonu, jamy czy jaja, i postawić w świetle, które nie daje jasności, ale obnaża. Niech się ukaże to, co niby nie istnieje, a przez całe życie trzyma mnie w swoim pulsującym, mlaszczącym, półprzezroczystym błoniastym wnętrzu.

 

Boję się, że gdy przyjdzie do wydobycia opowieści i faktów, stchórzę, ubarwię, skonfabuluję, schowam się, pobiegnę w dygresje, analogie, refleksje natury ogólnej, najkócej pisząc, zrejteruję.

 

Jest jednak na to metoda, a konkretnie dwie, przynajmniej hipotetycznie. Pierwsza polega na tym, że trudną część wyznania mogę sfabularyzować, jakbym opowiadał streszczenie spektaklu lub filmu, tworząc przy okazji jakiegoś „bohatera wydarzeń”. Druga jest nieco bardziej karkołomna. Jakiś czas temu oglądałem dokument o Tedzie Bundym. Mimo wielu prób wydobycia z niego przez śledczych i dziennikarzy szczegółów dotyczących jego makabrycznych zbrodni, przez lata nie mówił nic, mataczył, zaprzeczał, nie zdradzał żadnych szczegółów. I pewien facet wpadł na genialny pomysł. Wiedział, że osobowości seryjnych morderców mają silne skłonności narcystyczne (na marginesie, według jednej z teorii to stawia obok nich osoby z depresją), więc wykorzystał tę cechę. Przyszedł do Bundy’ego i, nadal pytając o te same zbrodnie co zwykle, tym razem nie zasugerował czy też nie dociekał sprawstwa, tylko potraktował go jako eksperta. Zaczął narzekać, że jest tyle nie wyjaśnionych morderstw, że sprawca jest nieuchwytny, nie wiadomo według jakiej strategii działa, przy czym niewątpliwie jest wybitnie inteligentny (ważne!), że badający sprawę nie mają pojęcia o jego motywach, dalszych planach i tak dalej. I wtedy Bundy natychmiast zaczął mówić, tyle że opowieść była w trzeciej osobie, czyli że tamten, on - morderca, o którego chodzi - prawdopodobnie działa tak i tak, dlatego a dlatego. W ten sposób podał większość faktów dotyczących morderstw, miejsca ukrycia zwłok, a nawet wyjaśnił część motywacji i emocji towarzyszących popełnianiu zbrodni, ciągle opowiadając o tamtym drugim, poszukiwanym, którym w rzeczywistości sam był.

 

To dość zaskakujące, że w opowieści mam zamiar wspierać się metodą stworzoną przez jednego z najsłynniejszych seryjnych morderców w historii, niemniej gdy dojdę do wniosku, że być może nie dam sobie rady z „prawdą”, spróbuję opowiedzieć o faktach w trzeciej osobie, relacjonując je jako coś, co widziałem lub jestem w stanie sobie wyobrazić, a nie jako coś, co rzeczywiście przeżyłem.

 

Wspomniałem wcześniej, że to karkołomne, ale być może zda egzamin i pozwoli wydobyć z siebie do tej pory niewydobywalne. Problemem jest to, że tylko ja mogę to zweryfikować, ale być może uda mi się wyjść z przestrzeni komfortu, która tak naprawdę od lat jest czymś wręcz przeciwnym.

 

kwi 24 2020 Dialog wewnętrzny
Komentarze (2)

To jest jednak tchórzostwo. Jestem tchórzem. Boję się tego, jaki jestem, nie chcąc się jednocześnie zmienić, bo przestałbym wtedy czerpać sporo przyjemności. Tej wprost i przewrotnej.

 

- Ale czy to się bilansuje?

- A czy musi się bilansować?

- Może powinno, bo koszt sumienia jest na tyle duży, że co jakiś czas stajesz pod ścianą naprzeciwko plutonu egzekucyjnego.

- No cóż… „Ma sumienie, niech się męczy”, mówi Raskolnikow.

- Ale ty nikogo nie zrąbałeś siekierą. Raskolnikow, tak…

- Obawiam się, że zrobiłem gorsze rzeczy, niż zabicie kogoś. Podążajcie za prawdą, a prawda was wyzwoli, czy jakoś tak to idzie. Wiadomo, co się dzieje z kimś, kto tkwi w nieprawdzie. Taka osoba jest zniewolona.

- Ale ta wypowiedź odnosi się do wiary w Boga, nie do kwestii moralnych, o których mówisz…

- No dobrze. Nawet jeśli się zgodzę, że moralność Boga jest wątpliwa, bo ukrzyżował swojego syna za moje i twoje grzechy, bo jest Bogiem zawistnym, i sam tak o sobie mówi, bo dał nam wolną wolę, za której użycie ukarał nas wypędzeniem z Edenu, bo, bo, bo… Ciągle ma tę przewagę, że będąc bytem metafizycznym, tworzonym również przeze mnie, nadal może wymagać ode mnie tego, abym był idealny i jak najlepszy. Upadek wchodzi w grę, choć jest karany okrutnie i nieodwołalnie. Chrystus został skatowany na śmierć i ukrzyżowany, Adam i Ewa dali początek nam, najpewniej również depresji, bo przecież nawet jeśli byli najgłupszymi istotami na świecie (co tragikomiczne, stworzonymi na obraz i podobieństwo, ale to może być błąd przekładu), to jednak musiało dotrzeć do nich, co stracili. A więc, jeśli upadnę, zostanę ukarany. Upadam, bo tego chcę, czy dlatego, że mam w sobie skłonność do upadku? Co powoduje, że jedni upadają bardziej, drudzy mniej? Czy ten, który upada rzadziej albo wcale, nie jest przypadkiem lepszy od tego, kto robi to ciągle? A jeśli jest lepszy, to przecież oznacza, że ten drugi jest gorszy. Wniosek: jestem gorszy, a więc jestem zły. Bo upadłem pierwszy raz kiedyś, a miałem nie upaść nigdy. Potem stało się już wszystko jedno, ile tego będzie, bo kara nastąpi i tak, a nie udało się zachować czystego konta.

- Myślisz, że to możliwe, by być człowiekiem i zachować czyste konto od upadku? Znasz takiego człowieka? A nawet jeśli, to co o nim wiesz tak naprawdę? Sądzisz, że ludzie uwielbiają obwieszczać światu swoje niedoskonałości czy wręcz podłość? Zapewniam cię, że nie. I jeszcze jedno: czy jesteś tak wymagający dla innych, jak jesteś dla siebie? Jest rzecz, której nie wybaczyłeś drugiemu człowiekowi?

- Nie mam czego wybaczać. Nikt nie wyrządził mi nigdy aż tak wielkiej krzywdy, abym musiał to nosić lub wybaczać.

- Aha… to jaką w takim razie krzywdę wyrządziłeś sobie, skoro nie potrafisz jej wybaczyć i jesteś dla siebie tak okrutny? Mógłbyś być taki dla kogoś, oprócz siebie?

- Odejdź... kim ty jesteś?

 

Taka rozmowa. Trochę w środku, trochę na zewnątrz – frywolny dialog.

 

- No to, em, powiedz, czym tak obraziłeś świat, czym tak zniszczyłeś ludzi i podważyłeś boskie prawa albo choćby tylko ludzkie założenia ładu moralnego?

- Skłamałem. A kiedy skłamałem pierwszy raz, zacząłem kłamać zawsze.

- Na pewno zawsze?

- Nie zawsze, z reguły.

- Czyli już nie zawsze, a z reguły. A dlaczego skłamałeś po raz pierwszy?

- Nie wiem.

- Nie „nie wiem”, dlaczego? Chciałeś kogoś zniszczyć czy ocalić?

- Nie sądzę, abym chciał kogoś zniszczyć. Mogłem chcieć ocalić, ale… jak to brzmi?!

- To brzmi po ludzku. Kogo chciałeś ocalić?

- Osobę mi bliską, żeby nie czuła bólu…

- A zdarzyło ci się próbować ocalić siebie, abyś nie czuł bólu i w tym celu posłużyć się nieprawdą?

- Jakim cudem ratunkiem może być kłamstwo?

- To na razie zostaw, bo to, co ty nazywasz „kłamstwem”, wcale może nim nie być. Czyli można kłamać, aby ocalić kogoś przed bólem, ale nie można kłamać, gdy chce się oszczędzić bólu sobie, dobrze rozumiem?

- Nie, w ogóle nie powinno się kłamać! W ogóle! Intencja jest nieważna!

- A to już zależy od tego, jakiego bólu doświadczyło się wcześniej i jak bardzo chciało się go w związku z tym uniknąć, aby nie sprezentować innym. Intencja jest bardzo ważna! A gdyby się okazało, że intencja jest najważniejsza, czułbyś się spokojniejszy?

- Mógłbym się czuć spokojniej, bo wiem, że nigdy nie przyświecało mi pragnienie zranienia drugiej istoty, za to zawsze kierowały mną lęk przed reakcją i bolesność faktów dla kogoś…

- Powtórz teraz te słowa dziesięć razy, tak abyś je usłyszał wyraźnie, a gdy już usłyszysz, powiedz, że człowieka, który kieruje się czymś takim uważasz za złego. Tylko jedna prośba: na początku wyobraź sobie, że to nie ty, a dopiero później podstaw tam siebie.

 

- To tak nie działa.

- Wiem. Ale to tak powinno działać.

 

 

 

kwi 23 2020 Przejaw pierwszy (choć nie na pewno)
Komentarze (4)

Bardzo trudno jest dostrzec początek. I nie piszę teraz o przyczynach, a raczej o skutkach, które z całą pewnością jakieś przyczyny mają, ale dopatrzenie się ich jest niemal niemożliwe. Bez jakiegoś lustra, bez drugiego człowieka, któremu się zaufa, który wytrzyma te wszystkie kaskadowe, histeryczne, nie kończące się opowieści, dygresje, analogie, przenośnie, pauzy, zawieszenia itd. I w trakcie albo później się nie porzyga, albo nie przekaże w ręce policji lub świętej inkwizycji.

 

Nawet tutaj chciałem dokonać zabiegu, w którym przoduje Smutna Przyjaciółka. Zaczynam pisać lub mówić w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale bardzo szybko przechodzę w osobę trzecią, liczby pojedynczej lub mnogiej, że jakiś „on”, jacyś „oni”, jakiś „człowiek”, jacyś „ludzie”, „inny”, „inni”. A chodzi o mnie. Zawsze chodzi o mnie, co staje się poważnym problemem, bo cierpiące „ja” błyskawicznie zostaje utożsamione (przeze mnie) w domagającym się uwagi „ego”, żądającym poklasku, spełnienia wszystkich zachcianek, postawienia na pierwszym miejscu w świecie, a nawet we wszechświecie. To jest jak zderzenie dwóch pędzących aut, tyle że cierpiące ja stoi w miejscu, za to ego rozpędza się, ile tylko fabryka dała, i całą tą energią kinetyczną, z całkowitą świadomością mocy sprawczej rozgniecenia i zmiażdżenia obranego celu – uderza.

 

Coś na marginesie. Nie chcę wchodzić w gmatwaniny pojęciowe, szczególnie że logika nie jest sprawnością zaburzeń afektywnych, ale tutaj aż sie prosi o wyjaśnienie, jakim cudem ego uderza w ja, aby je zniszczyć, podczas gdy oba te byty są częścią tego samego nosiciela. Nie wdając się w szczegóły, ego w depresji żywi się ja. Staje się czarnoksiężnikiem, imperatorem, a nawet bogiem, który domaga się codziennej krwawej ofiary z przerażonej cząstki subtelnej. I wcale nie chce jej zniszczyć, ale czerpie energię do istnienia z ciągłego szantażowania i powolnego maltretowania ja. Ego dobrze wie, że bez ja zdechnie z głodu, więc robi wszystko, by nie odciąć się od źródła życia. Czasami przesadzi, wtedy nosiciel popełnia samobójstwo. Unicestwienie nie jest więc celem ego, ale może być - choć brzmi to dość makabrycznie czy groteskowo w kontekście śmierci samobójczej -  konsekwencją lub skutkiem ubocznym jego działań, efektem przeliczenia się co do odporności skorupy nosiciela.

 

W każdym razie ego uderza. Na poziomie doświadczenia dochodzi wtedy to rozbicia, ale na poziomie świadomości zupełnie nie wiadomo, z jakiego powodu. Dość naturalne życiowo stwierdzenie "mam problem", niezauważalnie zostaje zastąpione innym - "jestem problemem". Smutna Przyjaciółka zadba o to, abym z jednej strony pragnął pomocy, bo ból, samotność, wstyd i rozpacz są nie do zniesienia, z drugiej strony jednak będzie szeptać, że nie mam do tego prawa, bo na taki los sobie zasłużyłem (nie mówiąc, czym konkretnie, ale namawiając mnie do poszukiwania wszystkich możliwych i niemożliwych powodów), ponadto jakim prawem chcę zająć w pełnym cierpienia świecie miejsce pierwszoplanowe, skoro moja niedoskonałość jest po prostu tak monstrualna, że ani świat, ani nawet pojedynczy człowiek, nie wspominając o jakimś bóstwie, w najmniejszym stopniu nie są zainteresowane ratowaniem mnie, ba, najlepiej byłoby jednak, gdybym istnieć przestał, bo zajmowanie się kimś tak nie zasługującym na uwagę jest czymś urągającym prawu do życia w ogóle.

 

Na poziomie doświadczenia dochodzi do odebrania prawa do życia. Znowu ten sam zabieg językowy, posłuszny pozostawaniu w ukryciu i autopogardzie… Dlaczego? Bo to zdanie powinno brzmieć: odbieram sobie prawo do życia, bo siebie nienawidzę. Jestem marnotrawstwem energetycznym, białkowym, ludzkim. Jestem definicją sarkazmu istnienia, skazą, deformacją, śmiechem idioty. Nie powinienem żyć, ale skoro żyję, muszę cierpieć. Nie byle jak, ale strasznie. Tak bardzo, aby nie pojawiał się nawet cień wątpliwości, że na takie cierpienie może zostać skazany tylko ktoś, kto dopuścił się rzeczy najokropniejszych, najpodlejszych, nie mieszczących się w kategoriach opisowych. Jestem błędem istnienia i muszę za to zapłacić. I zapłacę.

kwi 23 2020 Smutna Przyjaciółka
Komentarze (2)

Tak ją nazwałem – Smutna Przyjaciółka. Młodsza siostra tej ostatecznej, czyli Smukłej Przyjaciółki, która przyjdzie kiedyś po każde istnienie. Nieodwołalnie. I choć starsza siostra bywa poważną siłą napędową dla działania młodszej, nie to teraz będzie przedmiotem opowieści.

 

Dlaczego „Smutna Przyjaciółka”? Najkrócej pisząc, dlatego że jest naprawdę smutna. Przynosi smutek, pielęgnuje go, mnoży, aż w pewnym momencie orientujesz się, że nie ma w tobie nic innego, a tylko i wyłącznie coś ciemnego, zamykającego, przygnębiającego. Składowymi smutku są wszystkie negatywne odczucia, które można sobie wyobrazić, ale to nie koniec. Im dłużej trwa stan samotnego przyjmowania tego, co przybija, tym większa pewność, że pojawią się również takie odsłony i sprawności repertuaru smutku, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Zaczyna się od pytania: czy ze mną aby wszystko jest w porządku? I od natychmiastowego stwierdzenia, że nie jest. Ale co jest ze mną nie w porządku w takim razie? – brzmi kolejne pytanie. I równie błyskawicznie pada odpowiedź: nie znam się na tym, ale wiem na pewno, że coś jest nie tak. Przychodzi więc czas na pytanie dość rozpaczliwe z logicznego punktu widzenia: ale... dlaczego? I tym razem odpowiedź wydobywa się po sporym namyśle: bo, choć nie wiem, kiedy to nastąpiło i w którym momencie się zaczęło, czuję się gorszy od innych, niezdolny do radości i uśmiechu, pozbawiony motywacji do działania i jednocześnie wypełniony przekonaniem, że ewentualna próba wyjścia z impasu z pewnością zakończy się katastrofą i pogorszeniem aktualnej sytuacji. Ta pogarsza się jednak także na skutek niedziałania, bo zaniechania na wszystkich polach stają się przyczyną formułowania kolejnych zarzutów pod swoim adresem: o tchórzostwo, niemoralność, perfidię, zakłamanie, inercję, bezradność, brak umiejętności, talentu, możliwości, co w konsekwencji nie daje nawet cienia szansy, już nie na powodzenie, bo to przecież wiadomo, że jest niemożliwe, ale w ogóle na jakikolwiek, najmniejszy choćby ruch. Pojawia się poczucie głębokiego braku nadziei na zmianę stanu rzeczy, po czym zaczyna swe niepodzielne panowanie permanentna rzeczywistość bez nadziei. A gdy zacznie panować, już tylko rośnie w siłę. Zapada zupełny bezruch, bo wydaje się najbezpieczniejszym zachowaniem wobec przeważających sił, które stanęły naprzeciwko, wokół i w środku. Wszędzie. Zaczyna się osuwanie w gęste i ciemne nic, w którym ruch jest już niemożliwy.

 

Ruch zawsze oznacza przemieszczenie się, zmianę pozycji, niesie ze sobą inną perspektywę poznawczą, nową potencjalność, przede wszystkim jednak doprowadza do zmiany otoczenia. I to otoczenie trzeba będzie poznawać od podstaw, uczyć się go, przy okazji na pewno popełniając te same błędy, które popełniło się poprzednio, albo zupełnie nowe, kto wie, czy nie o wiele bardziej spektakularne. Dlatego trzeba zachować bezruch i stać. Jak drzewo, które będzie obrastać w kolejne słoje, piętrzyć się ku słońcu i umacniać system korzeniowy. Aż trafi je piorun, uschnie albo zostanie ścięte. Tak właśnie trzeba pięknie w bezruchu stać! Tyle że człowiek nie stanie się drzewem, choćby bardzo tego pragnął. Nie będzie nim nie tylko dlatego, że ma mniej czasu, jeśli chodzi o trwanie. Człowiek nie potrafi tak wiernie i ostatecznie stać, nie wytwarza tlenu, nie daje schronienia ptakom i nie szeleści liśćmi na wietrze. Nie chlorofiluje, nie podlega procesom wegetatywnym dotyczącym roślin, nie ma kory, łyka, miąższu. Nie da się ukryć, człowiek nie będzie drzewem, tak jak nie będzie wodą, kamieniem, górą czy wiatrem. Dlatego bezruch, szczególnie będący konsekwencją połączenia dwóch elementów – konieczności i lęku, nie jest naturalnym stanem ludzkiego istnienia. Ale po długotrwałym obcowaniu ze Smutną Przyjaciółką staje się jedynym możliwym efektem tej zażyłości. Ze wszystkimi konsekwencjami, o których dalej będzie już mniej ogólnie, a bardziej szczegółowo, bo w kontekście indywidualnym.

 

No to już wiadomo, dlaczego „Smutna”, ale dlaczego „Przyjaciółka”? Bo gdy już raz się pojawiła, okazała się tak wierna, że nie odstąpiła mnie na krok. Ani na moment. Jest ze mną od trzydziestu lat, jeśli nie dłużej, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że całkowicie przejęła nade mną kontrolę. To ona decyduje o tym, jak żyję. I dotarło do mnie, że nie można tego nazwać życiem.

kwi 22 2020 Wybór - ki - nafaso
Komentarze (4)

Istnienia faktów nie da się podważyć, choć niekiedy bardzo by się tego pragnęło. Pojawiają się, wywołując konsekwencje, na które też często nie mamy żadnego wpływu. Człowiek jest bezbronny wobec faktów, więc aby móc funkcjonować, posługuje się ich interpretacją. W interpretacji biorą udział różne narzędzia, zależnie od siły faktu, z którym trzeba się zmierzyć. Niektóre są neutralne, choć mogą tę neutralność tracić na rzecz dominującej perspektywy w człowieku. I tak świt może być jedynie ledwo odnotowywanym stwierdzeniem, że jak co dzień słońce wstaje na wschodzie. Przykład faktu neutralnego. Inaczej jest, gdy świt nastaje po nocy pełnej rozpaczy, lęku, płaczu, bezradności albo na przykład strachu przed wynikami badań (kogoś bliskiego lub własnych), co do których istnieje obawa, że będą złe. W takim przypadku najczęściej świt niesie ukojenie, bo noc symbolizuje jednak tajemnicę, samotność i niejasność, nawet dosłownie, podczas gdy świt niesie ze sobą pierwotnie wyczuwaną naturalną moc odrodzenia, początku czy wręcz zmartwychwstania. Można też myśleć w ciągu nocy, że świt nie nadejdzie, albo symbolicznie odnosząc się do takiego przedstawienia braku nadziei na coś dobrego i pozytywnego, albo dosłownie, zakładając, i przez całą noc tkwiąc w przeświadczeniu, że tym razem coś powstrzyma Słońce i w osiem minut jasność nie dotrze do Ziemi. I dzień nie wstanie. Na nic są dowody, że do tej pory coś takiego nie nastąpiło, a najbliższa nam gwiazda ma się całkiem nieźle, a w każdym razie na poziomie naszej wiedzy tak to wygląda. Gdyby wiedza jednak była inna i wiedzieliśmy, że niebawem cały Układ Słoneczny zostanie wchłonięty przez Żółtego Olbrzyma albo wessany przez innego Czerwonego Karła, nadal pojawiają się kolejne odnogi. Po pierwsze, „niebawem” w astronomii oznacza najmniej miliony lat, po drugie; zjawiska fizyczne są jednak skończone, czyli Słońce kiedyś przestanie świecić i jest to całkowicie pewne (dlaczego nie dzisiejszej nocy albo w ciągu dnia?); po trzecie, to, że coś jest mało prawdopodobne, nie oznacza, że jest niemożliwe; i po czwarte wreszcie, niemyślenie o takich sprawach ma na celu u większości zachowanie względnie dobrego samopoczucia i „zdrowia psychicznego”, ponieważ ciągłe rozmyślanie o potencjalnych hekatombach, możliwych bądź niemożliwych katastrofach, zastanawianie się nad wszelkimi aspektami przemijania, wszystkimi formami ewentualnych dramatów, śmierci, upadku i bólu – to nie jest ani instynktowna, ani w najmniejszym nawet stopniu zachowawcza forma ludzkiej aktywności, która ma służyć przetrwaniu i życiu. To jest pozbawianie siebie życia, całej radości, którą może ono ze sobą przynosić, dopóki trwa. I nieważne jest w tym momencie, że egzystencja nie przynosi tylko doznań pozytywnych, nieistotne jest to, że doświadczenie istnienia składa się z elementów jasnych i ciemnych. Znikome znaczenie ma nawet struktura wrażliwości czy nadwrażliwości człowieka, który odbiera tak świat. Istotne jest jedno: tak się dzieje. Z niektórymi tak się dzieje. Tak dzieje się ze mną. Mało tego, jest tak, od kiedy pamiętam... Dlaczego?! Czy to był wybór? A jeśli tak, to z jakiego powodu nie umiem go zmienić, dokonując wyboru kolejnego, a po wszystkich tych latach doskonale wiedząc, że konsekwencją obranej niegdyś drogi jest całkowite, nieodwołalne zniszczenie. Tak, końcowe zniszczenie dotyczy wszystkich, ale czy nie można by na trasie do niego, choć przez moment poczuć, że jestem po prostu w drodze? Że mijam, spotykam, zmysłuję... Czy to mogłoby nie boleć, nie przerażać, nie blokować, nie otumaniać, nie unieszczęśliwiać, nie wywracać codziennie do góry nogami i tak steranych życiem bebechów? A jeśli nie mogłoby, to czy to naprawdę był mój wybór, aby tak właśnie wyruszyć w świat, targając coraz większy ciężar na tych naprędce dorabianych protezach, po kolei wysiadających elementów ciała fizycznego i metafizycznego?

 

Jeśli był to wybór, jestem samobójcą.

Jeśli był to wybór, chcę wiedzieć, co powodowało, że spośród wielu alternatyw istnienia, ja wybrałem właśnie tę? Dlaczego jej nie porzucam, skoro mnie zabija? Skoro nawet ja wiem ("nawet ja", bo niosę pewność że nie wiem nic, niczego nie rozumiem i jestem niczym), że tego nie byłby w stanie udźwignąć nikt. NIKT.

 

Jeśli był to wybór, to skąd się wziął i w jaki sposób go dokonałem?

Jeśli nie jest to konsekwencja wyboru, to CO to jest?

 

I z tym spróbuję stanąć naprzeciwko, bo nikt nie zasługuje na takie cierpienie.