Nie uważam, abym był szczególnie dotknięty przez los, koincydencje, probabilistykę lub determinizm. Nie winię nikogo i niczego za przebieg wydarzeń, nie szukam sprawców, winnych, odpowiedzialnych i nie zamierzam wyciągać konsekwencji. Te ostatnie pojawiły się zresztą same, choć tego niedzielnego styczniowego poranka 1988 roku nikt jeszcze nie mógł o nich wiedzieć. Ja w każdym razie nie znałem ich z całą pewnością. Nie jest też wcale powiedziane, że znam je dzisiaj, czyli ponad trzydzieści lat później. Było to jednak wydarzenie na tyle znaczące, że w chwilach wszelkiego rodzaju słabości szukałem w nim usprawiedliwienia, a w momentach samotności lub bezradności tęskniłem za niemożliwą potencjalnością istnienia lub znalezienia ramion, w których mógłbym się skryć i przeczekać najgorsze. Od tego dnia przez większość życia poszukiwałem przytulenia, które mówi: wszystko będzie dobrze.
Zdarzają się momenty, czasami trwające w nieskończoność, w których wiesz, a raczej wszystko wokół wie i szepcze do ciebie: Nic i nigdy nie będzie dobrze. Już nic nigdy więcej.
A zaczyna się to, na przykład, tak.
W dawnych czasach woda w łazience była ogrzewana przez przepływowy piecyk gazowy. Jednym z modeli był PG-3, obły, bodajże z lat 50. lub 60., z dwiema wajchami - do regulacji przepływu gazu i ciśnienia wody. Te sprzęty dość często wybuchały, paląc komuś stojącemu naprzeciw rzęsy, brwi i włosy lub uderzając pokrywą piecyka, jeśli wybuch spowodowany dłuższym czasem bez zapłonu był mocniejszy. Nie znam nikogo, kto nie bałby się korzystać z tych urządzeń i nie zasypiał z myślą, że którejś nocy dojdzie wreszcie do eksplozji, która doprowadzi do śmierci wszystkich domowników, przy okazji obracając w perzynę pół budynku.
Wspomnianej styczniowej niedzieli usłyszałem dziwny dźwięk w łazience, od której dzieliła mnie ściana o grubości półtorej cegły. Dźwięk miarowy, rytmiczny, będący czymś podobnym do warczenia, terkotu czy rzężenia. Bałem się wstać i sprawdzić, co się dzieje, bo rosło we mnie przekonanie, że za moment dojdzie do eksplozji. Przemogłem się jednak, otworzyłem drzwi swojego pokoju i skierowałem się lekko w lewo, do łazienki.
Życie bywa zaskakujące. Tak bardzo boisz się czegoś, co nie następuje - i być może nie nastąpi nigdy - że zupełnie zapominasz o innych możliwościach, które są nie mniej przerażające, a które nadchodzą bez zapowiedzi, całkowicie zmieniając rzeczywistość. Tak było również w niedzielę 31 stycznia 1988 roku, w okolicach godziny siódmej rano.
Wszystko, co może znaczyć, wymyka się kategoriom opisowym, gdy brakuje talentu – to przede wszystkim. Wymyka się im również z innego powodu, mianowicie takiego, że ludzkie doświadczenie jest nieprzekazywalne. Przy odrobinie szczęścia, szczerości, wysiłku albo odpowiedniej strategii dramaturgicznej, a częściej dzięki wszystkim wymienionym po trosze, można wywołać u odbiorcy wrażenie przeżycia. Nie jest to jednak doświadczenie, a jedynie jego echo, odbicie, które majaczy dzięki słowom narratora. Można wywołać emocję, niekiedy bardzo konkretną, ale nie będzie to doświadczenie, chyba że emocja zostanie stworzona na skutek muśnięcia innego przeżycia indywidualnego, niesionego przez kogoś, kto odbiera przekaz. To może wzbudzić empatię, odesłać do świata wspomnień, wywołać wzruszenie, dzięki czemu doświadczenie staje się bliższe, ale nigdy nie można się z nim w pełni utożsamić. Chyba że bardzo się tego chce, zakładając, że dzięki temu można będzie nieco zniwelować skutki zamknięcia w samotnym przeżywaniu własnych bolesnych doznań. Po co o tym piszę? Bo to będzie relacja, a więc strumień faktów, które stały się doświadczeniem granicznym. Na wielu płaszczyznach. I to doświadczenie, wynikające z pewnego faktu, dało początek przeżyciom, które wybrzmiewają do dzisiaj. Nie wybrzmią też nigdy do końca, a jedynie się urwą.
I skierowałem się lekko w lewo, do łazienki.
Ojciec leżał w progu, drzwi były otwarte. Ściągnięte sportowe spodenki pętały stopy, które poruszały się spazmatycznie, wchodząc w przestrzeń między muszlą klozetową a ścianą. Miał na sobie koszulkę AZS AWF Warszawa, żółtawą, wyblakłą, niewyględną, ale wykorzystywaną dość często jako piżama. Tułów zgięty pod kątem trzydziestu stopni, ręce wzdłuż ciała, wykonujące niezdarne ruchy podobne do tych, które rzucały nogami. Uda i pośladki umazane jasnobrązowym kałem. Głowa leżała lewym policzkiem na linoleum, a z ust wydobywał się dźwięk, który jeszcze przed chwilą interpretowałem jako chrobot, warkot czy rzężenie szykującego się do wybuchu piecyka gazowego. Dziwny był to odgłos. Jakby jakaś stara maszyneria uległa awarii i próbowała wypluć z siebie zatykającą ją mieszaninę smaru, sadzy i kawałków żeliwa. Z drugiej strony powtarzalność i rytmiczność tego dźwięku, prawdopodobnie wymuszanego przez pracę płuc, przypominały wołanie o pomoc, pozbawione jednak konkretnego przekazu. Było to zatem dźwiękowe połączenie awarii i sygnału SOS, w przedziwnie równych proporcjach. Są takie chwile, w których działanie jest blokowane nierealnością sytuacji. To był taki moment.
Co zrobi człowiek, widzący planetoidę wielkości Księżyca, wchodzącą w atmosferę i zasłaniającą Słońce, na sekundę przed kolizją z Ziemią? Schowa się pod kołdrę? Zacznie mówić Ojcze nasz? Rozdziawi usta, powie: „O kurwa!”? Wszystkie te reakcje mają takie samo znaczenie i podobny sens, nie wspominając o skuteczności, gdy mowa o wydarzeniu granicznym, jakim jest podany wyżej przykład. Ja jednak próbowałem działać, bo w mój dom nie trafiła planetoida, tylko zaprogramowana śmierć. A choć umieranie jest procesem naturalnym i nieuniknionym, to niektóre jego atrybuty całkowicie obezwładniają, tak bardzo są nonsensowne, dramatyczne, tragikomiczne i niepodobne do wszystkiego, co jest doświadczeniem życia. Paradoks: chociaż śmierć zawsze kończy życie, nie ma z życiem nic wspólnego.
Czternastolatek nie wie zbyt wiele o życiu i posiada równie małą wiedzę o jego końcu. Ojciec leżał i rzęził, matka spała za zamkniętymi drzwiami w kuchni. Nie należało jej budzić, bo na pewno wpadłaby w panikę, skutkiem czego trzeba by ratować również ją, a przecież należy się skoncentrować na czymś innym. Może to zresztą tylko taki trik, scena po prostu, która zostanie odegrana, ojciec wstanie albo zacznie oddychać miarowo i wszystko wróci do normy. Należy więc przystąpić do czynności, które okażą się bezsensowne, ale jako jedyne przychodzą do głowy. Siadam przy ojcu i zaczynam do niego mówić, pytam co się stało, głaszczę, próbuję podciągnąć trochę w swoją stronę, może nawet nieco podnieść. I wtedy dzieje się coś niezwykłego, ale nie w sensie bajkowym. W zupełnie innym sensie. Ciało, będące jeszcze moim ojcem, odzyskuje na chwilę jakąś część świadomości.
Gdybym znał konsekwencje mojej obecności przy umierającym ojcu, gdybym wiedział, do czego może doprowadzić pragnienie niedocenianej wcześniej normalności, a w związku z tym zabiegi, które mają na celu uzyskanie komunikatu, odpowiedzi, sygnału, aby spróbować skutecznie pomóc; gdybym posiadał wiedzę, czym jest zderzenie życia z wchodzeniem w proces jego wygaszania – zaniechałbym wszelkich czynności, a jedynie przytulił opuszczane przez życie istnienie, asystując kochanej osobie w metamorfozie w ciało. Nie wiedziałem jednak. Nie wiedziałem...
To był moment porażający. Oczy. Niebieskie kiedyś tęczówki wpadły w jamy zapadniętych menisków czarnoszarych źrenic, białka straciły sensowność swojej nazwy, zmieniając się w pulsujące czerwone planety. Kule oczu - krwawiące bólem galarety, w które zapadały się tkwiące na nich części składowe, jakby ogromne ciśnienie wciągało wszystko w potężny i nagle powstający lej, przypominający trąbę powietrzną, która zabiera wszystko w środek siebie, ale schodzi w głąb, a nie się wypiętrza; te kiedyś-oczy - spojrzały na mnie... I wtedy zobaczyłem i ja. I wtedy poczułem. Przerażenie, ból wymykający się kategoriom opisowym, bo zwierający tylko siebie, zaskoczenie doświadczeniem ostatecznym, które coraz bardziej się takim stawało, a im bardziej nim było, tym jednocześnie intensywniej zaczynało zanikać; niedowierzanie, prośbę o ratunek lub eutanazję; nieświadomość, pnącą się po gasnącej świadomości, przede wszystkim jednak będącą konsekwencją niewyobrażalnego cierpienia, które stało się mimo wszystko absurdalnym, nieprawdopodobnym i nierealnym, ale jednak faktem. To nie były ludzkie oczy. To nie było ludzkie spojrzenie. Ale jeszcze nie była to śmierć. Mój ojciec zmieniał się na moich oczach w ciało, a instynktowne pragnienie niesienia pomocy spowodowało, że przywróciłem jeszcze istniejący element życia, splątany w agonii z wygaszaniem wszystkiego, co stanowi najmniejszy choćby atrybut obecności. Obudziłem już wpół martwe, w trakcie procesu stawania się martwym zupełnie, odsłaniając najintymniejszy skrawek tajemnicy zmiany życia w jego nieobecność.
Defekacja z bólu, spazm przerażenia, upokorzenie anturażu i nieprzygotowania do porzucenia tkankowej formy istnienia. Śmierć jako zwieńczenie procesu umierania, trwającego niewiele dłużej niż kwadrans, ale wypełniającego sobą cały czas, jaki pozostał.
Ojciec stracił przytomność. Głaskałem go po głowie i wsłuchiwałem się w kodę. Oddech przygasał, a gdy wysunął się z płuc po raz ostatni, ciało stało się nieco cięższe. Skończone życie zyskuje na wadze, być może o te słynne dwadzieścia jeden gramów. Szepnąłem „kocham cię” i pocałowałem ojca w czoło, jak sam miał w zwyczaju to robić, kiedy byłem dzieckiem.
Obudziłem matkę. Zaczął się społeczny akt dramatu.
Tak było. Ale to tylko opis. Niepełny. Jak jednak opisać stawanie się nicości? Nie wiem. Wiem natomiast, że chciałem stanąć naprzeciw tego „zewnętrznie”, bo potencjalnie wobec innych. To wszystko.
„Nie rozumiem słowa, które staje się ciałem.
Przeraża mnie ciało, które staje się słowem.”