Najnowsze wpisy, strona 2


kwi 24 2020 Dialog wewnętrzny
Komentarze (2)

To jest jednak tchórzostwo. Jestem tchórzem. Boję się tego, jaki jestem, nie chcąc się jednocześnie zmienić, bo przestałbym wtedy czerpać sporo przyjemności. Tej wprost i przewrotnej.

 

- Ale czy to się bilansuje?

- A czy musi się bilansować?

- Może powinno, bo koszt sumienia jest na tyle duży, że co jakiś czas stajesz pod ścianą naprzeciwko plutonu egzekucyjnego.

- No cóż… „Ma sumienie, niech się męczy”, mówi Raskolnikow.

- Ale ty nikogo nie zrąbałeś siekierą. Raskolnikow, tak…

- Obawiam się, że zrobiłem gorsze rzeczy, niż zabicie kogoś. Podążajcie za prawdą, a prawda was wyzwoli, czy jakoś tak to idzie. Wiadomo, co się dzieje z kimś, kto tkwi w nieprawdzie. Taka osoba jest zniewolona.

- Ale ta wypowiedź odnosi się do wiary w Boga, nie do kwestii moralnych, o których mówisz…

- No dobrze. Nawet jeśli się zgodzę, że moralność Boga jest wątpliwa, bo ukrzyżował swojego syna za moje i twoje grzechy, bo jest Bogiem zawistnym, i sam tak o sobie mówi, bo dał nam wolną wolę, za której użycie ukarał nas wypędzeniem z Edenu, bo, bo, bo… Ciągle ma tę przewagę, że będąc bytem metafizycznym, tworzonym również przeze mnie, nadal może wymagać ode mnie tego, abym był idealny i jak najlepszy. Upadek wchodzi w grę, choć jest karany okrutnie i nieodwołalnie. Chrystus został skatowany na śmierć i ukrzyżowany, Adam i Ewa dali początek nam, najpewniej również depresji, bo przecież nawet jeśli byli najgłupszymi istotami na świecie (co tragikomiczne, stworzonymi na obraz i podobieństwo, ale to może być błąd przekładu), to jednak musiało dotrzeć do nich, co stracili. A więc, jeśli upadnę, zostanę ukarany. Upadam, bo tego chcę, czy dlatego, że mam w sobie skłonność do upadku? Co powoduje, że jedni upadają bardziej, drudzy mniej? Czy ten, który upada rzadziej albo wcale, nie jest przypadkiem lepszy od tego, kto robi to ciągle? A jeśli jest lepszy, to przecież oznacza, że ten drugi jest gorszy. Wniosek: jestem gorszy, a więc jestem zły. Bo upadłem pierwszy raz kiedyś, a miałem nie upaść nigdy. Potem stało się już wszystko jedno, ile tego będzie, bo kara nastąpi i tak, a nie udało się zachować czystego konta.

- Myślisz, że to możliwe, by być człowiekiem i zachować czyste konto od upadku? Znasz takiego człowieka? A nawet jeśli, to co o nim wiesz tak naprawdę? Sądzisz, że ludzie uwielbiają obwieszczać światu swoje niedoskonałości czy wręcz podłość? Zapewniam cię, że nie. I jeszcze jedno: czy jesteś tak wymagający dla innych, jak jesteś dla siebie? Jest rzecz, której nie wybaczyłeś drugiemu człowiekowi?

- Nie mam czego wybaczać. Nikt nie wyrządził mi nigdy aż tak wielkiej krzywdy, abym musiał to nosić lub wybaczać.

- Aha… to jaką w takim razie krzywdę wyrządziłeś sobie, skoro nie potrafisz jej wybaczyć i jesteś dla siebie tak okrutny? Mógłbyś być taki dla kogoś, oprócz siebie?

- Odejdź... kim ty jesteś?

 

Taka rozmowa. Trochę w środku, trochę na zewnątrz – frywolny dialog.

 

- No to, em, powiedz, czym tak obraziłeś świat, czym tak zniszczyłeś ludzi i podważyłeś boskie prawa albo choćby tylko ludzkie założenia ładu moralnego?

- Skłamałem. A kiedy skłamałem pierwszy raz, zacząłem kłamać zawsze.

- Na pewno zawsze?

- Nie zawsze, z reguły.

- Czyli już nie zawsze, a z reguły. A dlaczego skłamałeś po raz pierwszy?

- Nie wiem.

- Nie „nie wiem”, dlaczego? Chciałeś kogoś zniszczyć czy ocalić?

- Nie sądzę, abym chciał kogoś zniszczyć. Mogłem chcieć ocalić, ale… jak to brzmi?!

- To brzmi po ludzku. Kogo chciałeś ocalić?

- Osobę mi bliską, żeby nie czuła bólu…

- A zdarzyło ci się próbować ocalić siebie, abyś nie czuł bólu i w tym celu posłużyć się nieprawdą?

- Jakim cudem ratunkiem może być kłamstwo?

- To na razie zostaw, bo to, co ty nazywasz „kłamstwem”, wcale może nim nie być. Czyli można kłamać, aby ocalić kogoś przed bólem, ale nie można kłamać, gdy chce się oszczędzić bólu sobie, dobrze rozumiem?

- Nie, w ogóle nie powinno się kłamać! W ogóle! Intencja jest nieważna!

- A to już zależy od tego, jakiego bólu doświadczyło się wcześniej i jak bardzo chciało się go w związku z tym uniknąć, aby nie sprezentować innym. Intencja jest bardzo ważna! A gdyby się okazało, że intencja jest najważniejsza, czułbyś się spokojniejszy?

- Mógłbym się czuć spokojniej, bo wiem, że nigdy nie przyświecało mi pragnienie zranienia drugiej istoty, za to zawsze kierowały mną lęk przed reakcją i bolesność faktów dla kogoś…

- Powtórz teraz te słowa dziesięć razy, tak abyś je usłyszał wyraźnie, a gdy już usłyszysz, powiedz, że człowieka, który kieruje się czymś takim uważasz za złego. Tylko jedna prośba: na początku wyobraź sobie, że to nie ty, a dopiero później podstaw tam siebie.

 

- To tak nie działa.

- Wiem. Ale to tak powinno działać.

 

 

 

kwi 23 2020 Przejaw pierwszy (choć nie na pewno)
Komentarze (4)

Bardzo trudno jest dostrzec początek. I nie piszę teraz o przyczynach, a raczej o skutkach, które z całą pewnością jakieś przyczyny mają, ale dopatrzenie się ich jest niemal niemożliwe. Bez jakiegoś lustra, bez drugiego człowieka, któremu się zaufa, który wytrzyma te wszystkie kaskadowe, histeryczne, nie kończące się opowieści, dygresje, analogie, przenośnie, pauzy, zawieszenia itd. I w trakcie albo później się nie porzyga, albo nie przekaże w ręce policji lub świętej inkwizycji.

 

Nawet tutaj chciałem dokonać zabiegu, w którym przoduje Smutna Przyjaciółka. Zaczynam pisać lub mówić w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale bardzo szybko przechodzę w osobę trzecią, liczby pojedynczej lub mnogiej, że jakiś „on”, jacyś „oni”, jakiś „człowiek”, jacyś „ludzie”, „inny”, „inni”. A chodzi o mnie. Zawsze chodzi o mnie, co staje się poważnym problemem, bo cierpiące „ja” błyskawicznie zostaje utożsamione (przeze mnie) w domagającym się uwagi „ego”, żądającym poklasku, spełnienia wszystkich zachcianek, postawienia na pierwszym miejscu w świecie, a nawet we wszechświecie. To jest jak zderzenie dwóch pędzących aut, tyle że cierpiące ja stoi w miejscu, za to ego rozpędza się, ile tylko fabryka dała, i całą tą energią kinetyczną, z całkowitą świadomością mocy sprawczej rozgniecenia i zmiażdżenia obranego celu – uderza.

 

Coś na marginesie. Nie chcę wchodzić w gmatwaniny pojęciowe, szczególnie że logika nie jest sprawnością zaburzeń afektywnych, ale tutaj aż sie prosi o wyjaśnienie, jakim cudem ego uderza w ja, aby je zniszczyć, podczas gdy oba te byty są częścią tego samego nosiciela. Nie wdając się w szczegóły, ego w depresji żywi się ja. Staje się czarnoksiężnikiem, imperatorem, a nawet bogiem, który domaga się codziennej krwawej ofiary z przerażonej cząstki subtelnej. I wcale nie chce jej zniszczyć, ale czerpie energię do istnienia z ciągłego szantażowania i powolnego maltretowania ja. Ego dobrze wie, że bez ja zdechnie z głodu, więc robi wszystko, by nie odciąć się od źródła życia. Czasami przesadzi, wtedy nosiciel popełnia samobójstwo. Unicestwienie nie jest więc celem ego, ale może być - choć brzmi to dość makabrycznie czy groteskowo w kontekście śmierci samobójczej -  konsekwencją lub skutkiem ubocznym jego działań, efektem przeliczenia się co do odporności skorupy nosiciela.

 

W każdym razie ego uderza. Na poziomie doświadczenia dochodzi wtedy to rozbicia, ale na poziomie świadomości zupełnie nie wiadomo, z jakiego powodu. Dość naturalne życiowo stwierdzenie "mam problem", niezauważalnie zostaje zastąpione innym - "jestem problemem". Smutna Przyjaciółka zadba o to, abym z jednej strony pragnął pomocy, bo ból, samotność, wstyd i rozpacz są nie do zniesienia, z drugiej strony jednak będzie szeptać, że nie mam do tego prawa, bo na taki los sobie zasłużyłem (nie mówiąc, czym konkretnie, ale namawiając mnie do poszukiwania wszystkich możliwych i niemożliwych powodów), ponadto jakim prawem chcę zająć w pełnym cierpienia świecie miejsce pierwszoplanowe, skoro moja niedoskonałość jest po prostu tak monstrualna, że ani świat, ani nawet pojedynczy człowiek, nie wspominając o jakimś bóstwie, w najmniejszym stopniu nie są zainteresowane ratowaniem mnie, ba, najlepiej byłoby jednak, gdybym istnieć przestał, bo zajmowanie się kimś tak nie zasługującym na uwagę jest czymś urągającym prawu do życia w ogóle.

 

Na poziomie doświadczenia dochodzi do odebrania prawa do życia. Znowu ten sam zabieg językowy, posłuszny pozostawaniu w ukryciu i autopogardzie… Dlaczego? Bo to zdanie powinno brzmieć: odbieram sobie prawo do życia, bo siebie nienawidzę. Jestem marnotrawstwem energetycznym, białkowym, ludzkim. Jestem definicją sarkazmu istnienia, skazą, deformacją, śmiechem idioty. Nie powinienem żyć, ale skoro żyję, muszę cierpieć. Nie byle jak, ale strasznie. Tak bardzo, aby nie pojawiał się nawet cień wątpliwości, że na takie cierpienie może zostać skazany tylko ktoś, kto dopuścił się rzeczy najokropniejszych, najpodlejszych, nie mieszczących się w kategoriach opisowych. Jestem błędem istnienia i muszę za to zapłacić. I zapłacę.

kwi 23 2020 Smutna Przyjaciółka
Komentarze (2)

Tak ją nazwałem – Smutna Przyjaciółka. Młodsza siostra tej ostatecznej, czyli Smukłej Przyjaciółki, która przyjdzie kiedyś po każde istnienie. Nieodwołalnie. I choć starsza siostra bywa poważną siłą napędową dla działania młodszej, nie to teraz będzie przedmiotem opowieści.

 

Dlaczego „Smutna Przyjaciółka”? Najkrócej pisząc, dlatego że jest naprawdę smutna. Przynosi smutek, pielęgnuje go, mnoży, aż w pewnym momencie orientujesz się, że nie ma w tobie nic innego, a tylko i wyłącznie coś ciemnego, zamykającego, przygnębiającego. Składowymi smutku są wszystkie negatywne odczucia, które można sobie wyobrazić, ale to nie koniec. Im dłużej trwa stan samotnego przyjmowania tego, co przybija, tym większa pewność, że pojawią się również takie odsłony i sprawności repertuaru smutku, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Zaczyna się od pytania: czy ze mną aby wszystko jest w porządku? I od natychmiastowego stwierdzenia, że nie jest. Ale co jest ze mną nie w porządku w takim razie? – brzmi kolejne pytanie. I równie błyskawicznie pada odpowiedź: nie znam się na tym, ale wiem na pewno, że coś jest nie tak. Przychodzi więc czas na pytanie dość rozpaczliwe z logicznego punktu widzenia: ale... dlaczego? I tym razem odpowiedź wydobywa się po sporym namyśle: bo, choć nie wiem, kiedy to nastąpiło i w którym momencie się zaczęło, czuję się gorszy od innych, niezdolny do radości i uśmiechu, pozbawiony motywacji do działania i jednocześnie wypełniony przekonaniem, że ewentualna próba wyjścia z impasu z pewnością zakończy się katastrofą i pogorszeniem aktualnej sytuacji. Ta pogarsza się jednak także na skutek niedziałania, bo zaniechania na wszystkich polach stają się przyczyną formułowania kolejnych zarzutów pod swoim adresem: o tchórzostwo, niemoralność, perfidię, zakłamanie, inercję, bezradność, brak umiejętności, talentu, możliwości, co w konsekwencji nie daje nawet cienia szansy, już nie na powodzenie, bo to przecież wiadomo, że jest niemożliwe, ale w ogóle na jakikolwiek, najmniejszy choćby ruch. Pojawia się poczucie głębokiego braku nadziei na zmianę stanu rzeczy, po czym zaczyna swe niepodzielne panowanie permanentna rzeczywistość bez nadziei. A gdy zacznie panować, już tylko rośnie w siłę. Zapada zupełny bezruch, bo wydaje się najbezpieczniejszym zachowaniem wobec przeważających sił, które stanęły naprzeciwko, wokół i w środku. Wszędzie. Zaczyna się osuwanie w gęste i ciemne nic, w którym ruch jest już niemożliwy.

 

Ruch zawsze oznacza przemieszczenie się, zmianę pozycji, niesie ze sobą inną perspektywę poznawczą, nową potencjalność, przede wszystkim jednak doprowadza do zmiany otoczenia. I to otoczenie trzeba będzie poznawać od podstaw, uczyć się go, przy okazji na pewno popełniając te same błędy, które popełniło się poprzednio, albo zupełnie nowe, kto wie, czy nie o wiele bardziej spektakularne. Dlatego trzeba zachować bezruch i stać. Jak drzewo, które będzie obrastać w kolejne słoje, piętrzyć się ku słońcu i umacniać system korzeniowy. Aż trafi je piorun, uschnie albo zostanie ścięte. Tak właśnie trzeba pięknie w bezruchu stać! Tyle że człowiek nie stanie się drzewem, choćby bardzo tego pragnął. Nie będzie nim nie tylko dlatego, że ma mniej czasu, jeśli chodzi o trwanie. Człowiek nie potrafi tak wiernie i ostatecznie stać, nie wytwarza tlenu, nie daje schronienia ptakom i nie szeleści liśćmi na wietrze. Nie chlorofiluje, nie podlega procesom wegetatywnym dotyczącym roślin, nie ma kory, łyka, miąższu. Nie da się ukryć, człowiek nie będzie drzewem, tak jak nie będzie wodą, kamieniem, górą czy wiatrem. Dlatego bezruch, szczególnie będący konsekwencją połączenia dwóch elementów – konieczności i lęku, nie jest naturalnym stanem ludzkiego istnienia. Ale po długotrwałym obcowaniu ze Smutną Przyjaciółką staje się jedynym możliwym efektem tej zażyłości. Ze wszystkimi konsekwencjami, o których dalej będzie już mniej ogólnie, a bardziej szczegółowo, bo w kontekście indywidualnym.

 

No to już wiadomo, dlaczego „Smutna”, ale dlaczego „Przyjaciółka”? Bo gdy już raz się pojawiła, okazała się tak wierna, że nie odstąpiła mnie na krok. Ani na moment. Jest ze mną od trzydziestu lat, jeśli nie dłużej, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że całkowicie przejęła nade mną kontrolę. To ona decyduje o tym, jak żyję. I dotarło do mnie, że nie można tego nazwać życiem.

kwi 22 2020 Wybór - ki - nafaso
Komentarze (4)

Istnienia faktów nie da się podważyć, choć niekiedy bardzo by się tego pragnęło. Pojawiają się, wywołując konsekwencje, na które też często nie mamy żadnego wpływu. Człowiek jest bezbronny wobec faktów, więc aby móc funkcjonować, posługuje się ich interpretacją. W interpretacji biorą udział różne narzędzia, zależnie od siły faktu, z którym trzeba się zmierzyć. Niektóre są neutralne, choć mogą tę neutralność tracić na rzecz dominującej perspektywy w człowieku. I tak świt może być jedynie ledwo odnotowywanym stwierdzeniem, że jak co dzień słońce wstaje na wschodzie. Przykład faktu neutralnego. Inaczej jest, gdy świt nastaje po nocy pełnej rozpaczy, lęku, płaczu, bezradności albo na przykład strachu przed wynikami badań (kogoś bliskiego lub własnych), co do których istnieje obawa, że będą złe. W takim przypadku najczęściej świt niesie ukojenie, bo noc symbolizuje jednak tajemnicę, samotność i niejasność, nawet dosłownie, podczas gdy świt niesie ze sobą pierwotnie wyczuwaną naturalną moc odrodzenia, początku czy wręcz zmartwychwstania. Można też myśleć w ciągu nocy, że świt nie nadejdzie, albo symbolicznie odnosząc się do takiego przedstawienia braku nadziei na coś dobrego i pozytywnego, albo dosłownie, zakładając, i przez całą noc tkwiąc w przeświadczeniu, że tym razem coś powstrzyma Słońce i w osiem minut jasność nie dotrze do Ziemi. I dzień nie wstanie. Na nic są dowody, że do tej pory coś takiego nie nastąpiło, a najbliższa nam gwiazda ma się całkiem nieźle, a w każdym razie na poziomie naszej wiedzy tak to wygląda. Gdyby wiedza jednak była inna i wiedzieliśmy, że niebawem cały Układ Słoneczny zostanie wchłonięty przez Żółtego Olbrzyma albo wessany przez innego Czerwonego Karła, nadal pojawiają się kolejne odnogi. Po pierwsze, „niebawem” w astronomii oznacza najmniej miliony lat, po drugie; zjawiska fizyczne są jednak skończone, czyli Słońce kiedyś przestanie świecić i jest to całkowicie pewne (dlaczego nie dzisiejszej nocy albo w ciągu dnia?); po trzecie, to, że coś jest mało prawdopodobne, nie oznacza, że jest niemożliwe; i po czwarte wreszcie, niemyślenie o takich sprawach ma na celu u większości zachowanie względnie dobrego samopoczucia i „zdrowia psychicznego”, ponieważ ciągłe rozmyślanie o potencjalnych hekatombach, możliwych bądź niemożliwych katastrofach, zastanawianie się nad wszelkimi aspektami przemijania, wszystkimi formami ewentualnych dramatów, śmierci, upadku i bólu – to nie jest ani instynktowna, ani w najmniejszym nawet stopniu zachowawcza forma ludzkiej aktywności, która ma służyć przetrwaniu i życiu. To jest pozbawianie siebie życia, całej radości, którą może ono ze sobą przynosić, dopóki trwa. I nieważne jest w tym momencie, że egzystencja nie przynosi tylko doznań pozytywnych, nieistotne jest to, że doświadczenie istnienia składa się z elementów jasnych i ciemnych. Znikome znaczenie ma nawet struktura wrażliwości czy nadwrażliwości człowieka, który odbiera tak świat. Istotne jest jedno: tak się dzieje. Z niektórymi tak się dzieje. Tak dzieje się ze mną. Mało tego, jest tak, od kiedy pamiętam... Dlaczego?! Czy to był wybór? A jeśli tak, to z jakiego powodu nie umiem go zmienić, dokonując wyboru kolejnego, a po wszystkich tych latach doskonale wiedząc, że konsekwencją obranej niegdyś drogi jest całkowite, nieodwołalne zniszczenie. Tak, końcowe zniszczenie dotyczy wszystkich, ale czy nie można by na trasie do niego, choć przez moment poczuć, że jestem po prostu w drodze? Że mijam, spotykam, zmysłuję... Czy to mogłoby nie boleć, nie przerażać, nie blokować, nie otumaniać, nie unieszczęśliwiać, nie wywracać codziennie do góry nogami i tak steranych życiem bebechów? A jeśli nie mogłoby, to czy to naprawdę był mój wybór, aby tak właśnie wyruszyć w świat, targając coraz większy ciężar na tych naprędce dorabianych protezach, po kolei wysiadających elementów ciała fizycznego i metafizycznego?

 

Jeśli był to wybór, jestem samobójcą.

Jeśli był to wybór, chcę wiedzieć, co powodowało, że spośród wielu alternatyw istnienia, ja wybrałem właśnie tę? Dlaczego jej nie porzucam, skoro mnie zabija? Skoro nawet ja wiem ("nawet ja", bo niosę pewność że nie wiem nic, niczego nie rozumiem i jestem niczym), że tego nie byłby w stanie udźwignąć nikt. NIKT.

 

Jeśli był to wybór, to skąd się wziął i w jaki sposób go dokonałem?

Jeśli nie jest to konsekwencja wyboru, to CO to jest?

 

I z tym spróbuję stanąć naprzeciwko, bo nikt nie zasługuje na takie cierpienie.

 

kwi 21 2020 Za-sady nie do wyrąbania
Komentarze (2)

Każdy ma jakieś doświadczenia. Truizm. Każdy ma jakieś doświadczenia, w tym również bolesne. Banał. Każdy ma różną liczbę doświadczeń, w tym również dramatycznych. To mógłby być wstęp do kiepskiej pracy magisterskiej o statystyce samobójstw, ale gdybym tak pisał, sam poprosiłbym o eutanazję. Będzie jednak inaczej.

 

Pisaniu tutaj będą towarzyszyć cztery zasady, dwie kardynalne i dwie nieco mniej istotne, ale też ważne. Jak można zaufać komuś, kto zaczyna od tworzenia zasad? Spokojnie, dalsza lektura dowiedzie, jak bardzo mi ich brak. Chcę je sformułować tylko po to, aby pamiętać, że uciekłem tutaj z przestrzeni realnej, by wreszcie dać świadectwo sobie i temu, jaki jestem. Tam, za stalowymi drzwiami, debilny świat od samego początku definiował mnie jako kogoś, kto ma wieść prym. Wypychano mnie więc zawsze z tłumu, który miałem reprezentować, przed kolejny tłum, przed którym miałem występować. Zawsze byłem tak zesrany, że plotłem trzy po trzy, pamiętając o dwóch sprawach: po pierwsze, ludzie lubią się śmiać; po drugie, nie z siebie, tylko z innych. Przyjąłem więc strategię zabawy swoim kosztem, klaunowania i naigrywania się z siebie, które z czasem stały się jedynym sposobem nie tylko autoprezentacji, ale jawienia się w świecie w ogóle. Efekt: pajac, aktor i udawacz, stojący przed audytorium, nie miał nic wspólnego z facetem, który go odgrywał. Był mistyfikacją, fikcyjną postacią stworzoną na potrzeby innych. Tutaj nie jestem dla aplauzu i dopasowania, nie występuję i nie oczekuję w napięciu i drżączce pozytywnych recenzji, których brak całkowicie mnie zdeprecjonuje. Tutaj ja, to ja. Mam być i będę sobą, po latach ukrywania się za fasadami i makijażem klauna. Tutaj mam być czymś, co zostało ze mnie po trzydziestu latach depresji i ciągłego lęku przed odrzuceniem i brakiem akceptacji. A więc pierwszą zasadą jest nieudawanie kogoś innego. Będę tutaj sobą. Nareszcie.  

 

Druga zasada wynika z pierwszej. Szczerość biograficzna potrafi być nudna, bo jest jednostkowa, indywidualna. Gdyby ludzkie życie potraktować jako wzór matematyczny, pod wszystkie X i Y można podstawiać dowolne doświadczenia, zależnie od tego, czyje życie wzięłoby się na ten matematyczny warsztat. Siłą rzeczy będę się opierać na swoich danych i niewiadomych, bo tylko to może zagwarantować, że nie stworzę tutaj kolejnej opowieści o smokach, krasnoludach i gąsce Balbince.  Jeśli przyłapię się na konfabulacji, przyznam się do tego i przeproszę. Jeśli okaże się to recydywą, przerwę pisanie. Tej drugiej opcji się nie obawiam, bo wiem, po co się tutaj pojawiłem. A proces dochodzenia do tego punktu zajął mi dwie dekady. Co najmniej. 

 

Zasada trzecia. Będę się posługiwać opowieściami i przypowieściami, niekiedy zmieniając personalia uczestników dramatu. Nie dlatego, że boję się zdemaskowania, ale przez szacunek dla tych, którzy stali się bohaterami mojego życia. Nie wszyscy zajmują w nim miejsce chwalebne, niektórych już w nim nie ma, ale opowieść o nich nie będzie aktem zemsty albo ponurym rozrachunkiem z tymi, którym nie potrafiłem, nie mogłem lub nie chciałem powiedzieć czegoś prosto w twarz. To będą opowieści, których się bałem dotykać, bo sprawiały ból, ponieważ odkrywały lub taiły obraz rzeczywistości, świadcząc o mnie w sposób, który interpretowałem za najgorszy. Nie dawałem sobie z nimi rady, więc albo udawałem, ze ich nie ma, albo tak bardzo bałem się ich konsekwencji, że tworzyłem z nich rzeczywistość senną. Były jednak moją rzeczywistością, która coraz bardziej wpędzała mnie w ciemność. Nie będę nikogo karać lub podważać. Za wszystkie wydarzenia zrobiłem to ze sobą. Ponadto Ego będzie tutaj wystarczająco dużo, by dawać na dodatek upust małostkowości. 

I zasada czwarta. Na razie jestem tutaj sam, czyli jak zwykle. Ale to może się zmienić i dołączać będą czuby wszelkiego autoramentu, przeszukujące Internet nie wiadomo po co i dlaczego, szukające podniet, sensu lub jego braku, czy zwyczajnie zabijające nudę codzienności. Daję sobie prawo niedopowiadania na niektóre komentarze i uwagi, jeśli uznam, że są raczej kometą absurdu, a nie prawdziwą obecnością. Nie mam zamiaru tworzyć traktatu polemicznego, ale opowiedzieć o czymś, czego części mogą stanowić składowe Twojej/Waszej biografii. Ludzkie spotkanie zawsze ma sens, dyskusja rzadko kiedy.

 

I rzecz ostatnia. Świat nie bardzo lubi czytać długo i dużo, bo nuda panuje wszędzie, a brak talentu dość często autorzy nadrabiają objętością dzieła. Obiecałem sobie, że będę pisać jak najkrócej, choć mój styl nieco to utrudnia. Unikając zdawkowości, będę jednocześnie pamiętać, że cierpliwość ma krótki lont, a empatia ograniczoną dobę biologiczną. Tyle.

 

Stasiuk powiedział: "Życie to jednak strata jest". Chciałbym, aby tutaj tej straty było jak najmniej, a więc nie musieć się zajmować czymś, co w gruncie rzeczy jest nieistotne. 

 

A skoro o stracie mowa, od niej się wszystko zaczyna. Ale to nie dzisiaj. Not yet...

kwi 20 2020 Jest-em
Komentarze (2)

Skoro tu jesteś, włącz jakąś muzykę. Tę, którą lubisz. Zapal kadzidełko, a jeśli irytują Cię przygotwania, mające na celu tworzenie szczególnej atmosfery, to nie hołduj im po prostu. Skoro tu jesteś, nie jest to przypadek i napisałbym nawet, że się cieszę z naszego spotkania, ale jego powód nakazuje powściągliwość. Skoro tu jesteś, oznacza bowiem, że cierpisz. A to nie powinien być nigdy powód do radości. Jednak oznacza to również, że chcesz zrozumieć lub poczuć, jaki ma sens bezsensowne, dlaczego tak siebie nienawidzisz, czy znajdzie się ktoś, kto mimo wszystko (mimo że jesteś najgorszym z ludzi, a każdy, kto przypuszcza inaczej, nie wie o Tobie nic lub prawie nic) pojawi się przy Tobie, albo zniknie, gdy będzie taka potrzeba, pomilczy lub się odezwie, ale przede wszystkim będzie odrobinę chociaż wiedzieć, w jak ciemnej dupie się znajdujesz i jak trudno wydobyć z niej to sterane cielsko, aby poczuć w sobie i na twarzy jasność i ciepło, których istnienie już dawno poszlo w zapomnienie. Masz jakieś imię, konkretne. Nie słyszysz go, gdy ktoś się do Ciebie nim zwraca, a jeśli już je usłyszysz, to wołanie na pewno wieści coś złego, coś, co będzie boleć.

 

Mylić się i nie wiedzieć, o co chodzi, to prawo każdego istnienia. Im większa świadomość i wrażliwość, tym większe zagrożenie, że się nie zrozumie. Tak paradoksalnie. Dlaczego? Zbyt wiele jest zmiennych, za dużo tego, co można wziąć pod uwagę, co tej uwagi się domaga. Ale może w kilka osób uda się przyjrzeć tej mapie kosmicznego burdelu? Może coś dostrzeżemy, poczujemy, czegoś dotkniemy? Bo skoro tu jesteś, czegoś jednak chcesz, choć - za wała zapewne - nie wiesz, czego konkretnie. Bo przecież wyjścia nie ma. Jest za to ból. Przynajmniej tym teraz się nie martw. Połóż się, usiądź, idź, zatrzymaj się. Też bez sensu? To nic. Po kolei. 

 

Ja też mam imię. Też go nie słyszałem i nie słyszę. Też wyję do pustki, która mnie otacza i do której zmierzam. Robię to tak intensywnie i tak długo, że przestałem słyszeć cokolwiek, w tym skowyt innych. Twój także. I dlatego się tutaj pojawiłem. A moje imię zaczyna się na literę "M".

 

Dobrze, że tu jesteś, jesteśmy. Bądźmy i spotkajmy się w środku naszych królestw niczego.